Mam 65 lat i mieszkam w tym samym dwupokojowym mieszkaniu, w którym dorastały moje dzieci. Każdy kąt przypomina mi, ile serca tu zostawiłam - ślady po wózku dziecięcym na ścianie, rysy na stole po nieostrożnym odrabianiu lekcji, szuflada pełna zdjęć z rodzinnych wakacji. Lubię tu być. To nie tylko moje mieszkanie - to moja historia.

Mój syn i synowa od kilku lat mieszkają w kawalerce. Kiedy odwiedzam ich z okazji świąt czy urodzin, widzę, jak bardzo się tam tłoczą. Każdy metr jest zagospodarowany, wszystko upchane w szafkach, a ich rzeczy porozrzucane w pośpiechu. Wiem, że im trudno. Mówią, że marzą o tym, by ich dziecko miało swoje miejsce.

Kilka dni temu syn poprosił mnie o rozmowę. Przyszedł z poważną miną, a ja od razu poczułam, że to nie będzie zwykłe "jak się masz, mamo?".
- Mamo, chciałbym z tobą porozmawiać o czymś ważnym - zaczął ostrożnie. - Wiesz, z Anią naprawdę się dusimy w tej kawalerce. Chciałbym, żebyśmy się zamienili. Żebyś ty zamieszkała u nas, a my w twoim mieszkaniu.

Na chwilę zamarłam. Patrzyłam na niego i czułam, że moje serce wali jak młot.
- Przecież tam jest tylko jeden pokój - powiedziałam cicho. - Tam nawet nie ma miejsca na moje książki, moje rzeczy…
- Ale mamo, to tylko rzeczy - odpowiedział spokojnie. - Ty nie potrzebujesz tak wiele. A my z dzieckiem naprawdę potrzebujemy przestrzeni.

Poczułam, jak zaciska mi się gardło. Nie chciałam zrobić mu przykrości. Widziałam, jak bardzo mu zależy - jak bardzo wierzy, że to będzie "lepiej dla wszystkich". Ale w mojej głowie huczało jedno: "A gdzie w tym wszystkim jestem ja?".

Przez kilka dni chodziłam jak cień. Nie mogłam spać, nie mogłam jeść. Z jednej strony wstydziłam się własnego oporu - przecież jestem matką, powinnam chcieć dla niego jak najlepiej. Ale z drugiej strony… to przecież moje życie. Mój dom.

Poszłam do kawalerki, żeby to zobaczyć. I kiedy weszłam, poczułam, jak małe to miejsce. Jedno okno, przez które wpadało szare światło. Szafa, która ledwo mieściła ubrania synowej. Mały stolik w kącie - nie było tam miejsca nawet na wazon z kwiatami. Patrzyłam na to wszystko i czułam, jakbym patrzyła na swoje życie, ściśnięte w pudełku.

Potem wróciłam do swojego mieszkania. Usiadłam w ulubionym fotelu przy oknie. Pomyślałam o wszystkich porankach, kiedy tu piłam kawę, o wieczorach z książką w ręku, o śmiechu dzieci, który wciąż słyszę, kiedy zamykam oczy. To nie są tylko ściany. To kawałek mnie.

Wieczorem zadzwoniłam do przyjaciółki. Słuchała mnie cierpliwie.
- Może jestem egoistką - szepnęłam. - Może powinnam po prostu się zgodzić?
- A może to nie egoizm, tylko zdrowy rozsądek? - odpowiedziała spokojnie. - Masz prawo żyć po swojemu.

Następnego dnia zaprosiłam syna na rozmowę. Serce waliło mi jak szalone, ręce mi drżały. Ale wiedziałam, że muszę mu to powiedzieć.
- Kocham cię - zaczęłam. - Kocham Anię. Ale to jest mój dom. To jedyne miejsce, gdzie czuję się bezpieczna. I nie mogę tego oddać.
Spojrzał na mnie zaskoczony.
- Ale mamo… przecież to tylko mieszkanie.
- Nie dla mnie - odpowiedziałam spokojnie. - Dla mnie to moje życie.

Nie wiem, czy on to zrozumiał. Może w jego oczach jestem teraz tą, która "nie chce pomóc". Ale w moim sercu czuję coś, czego nie czułam od dawna - spokój. Bo wiem, że postawiłam granicę. Że choć kocham ich nad życie, nie mogę oddać wszystkiego, co mnie definiuje.

Dziś, kiedy znów siedzę w tym fotelu i patrzę przez okno na znajome drzewa, czuję, że zrobiłam dobrze. Że nawet jeśli to nie jest "lepsze dla wszystkich", to jest lepsze dla mnie.

A czasem to wystarczy, by znów poczuć, że w tym domu - w tych ścianach pełnych wspomnień - jest miejsce dla mnie. Miejsce, którego nie muszę oddawać nikomu.