Zawsze myślałam, że między mną a moją córką nie będzie tajemnic. Od małego była moją "przyjaciółką", tą, której mogłam ufać i której ufałam najbardziej. Kiedy dorosła, a jej życie zaczęło się komplikować, czułam się potrzebna jak nigdy. I nigdy nie przypuszczałam, że nadejdzie dzień, w którym to ja stanę się wrogiem własnego dziecka.

To była długa historia. Jeszcze kilka lat temu wydawało mi się, że Agnieszka w końcu ułożyła sobie życie. Po latach nieudanych związków, nagłych fascynacji, złamanych serc - spotkała Tomka. Uśmiechnięty, uprzejmy, stabilny.

Znalazł pracę w banku, ona była po studiach i zaczynała pierwszą poważną posadę. Mówiła mi wtedy:
- Mamo, on jest zupełnie inny niż wszyscy.
Widziałam, jak jej oczy się rozświetlają, kiedy dzwonił albo pisał. Cieszyłam się, bo długo czekałam na jej szczęście.

Ich ślub był wielkim wydarzeniem. Wszyscy byli wzruszeni, choć ja - matka, jak zawsze z tyłu, trochę zmartwiona. Bo matka czuje, nawet jeśli nie mówi tego na głos. Już wtedy widziałam, że są razem tylko wtedy, gdy wszystko idzie dobrze. Kiedy pojawiał się stres, zmęczenie, kryzys - każde zamykało się w sobie. Ale wierzyłam, że poradzą sobie lepiej niż ja i mój były mąż, że nie powtórzą naszych błędów.

A potem wszystko się posypało. Pewnego wieczoru Agnieszka zadzwoniła z płaczem:
- Mamo, Tomek znów wyszedł bez słowa, nie wrócił na noc, nie odbiera telefonu…

Potem dowiedziałam się, że kłócą się o wszystko. Że ona chce dziecka, a on odkłada to na bliżej nieokreśloną przyszłość. Że ona potrzebuje wsparcia, a on nie potrafi rozmawiać. Przychodziła do mnie coraz częściej, czasem z walizką, czasem tylko po herbatę.

Słuchałam, pocieszałam, radziłam. Wspierałam ją, bo wiedziałam, jak to jest być samotną w małżeństwie. I choć nigdy nie powiedziałam tego wprost, czułam, że jej związek rozpada się na moich oczach.

Gdy podjęła decyzję o rozwodzie, byłam przy niej każdego dnia. Pomagałam przy formalnościach, szukałam jej prawnika, byłam na rozprawie, płakałam razem z nią. Przygarnęłam ją z powrotem do rodzinnego domu.
- Wszystko się ułoży - powtarzałam.
Z każdym miesiącem odzyskiwała spokój. Zaczęła znów się śmiać, planować. Myślałam, że najgorsze już za nami.

Tymczasem kilka tygodni temu zadzwoniła do mnie niespodziewanie.
- Mamo, będę wieczorem.
Czułam w jej głosie napięcie, jakby coś ukrywała. Przyszła późno, a ja już po minie wiedziałam, że dzieje się coś ważnego.

- Spotykam się z Tomkiem - powiedziała niemal szeptem. - Od kilku miesięcy.
Zatkało mnie. Nie potrafiłam ukryć zaskoczenia, żalu, a może nawet złości.
- Po tym wszystkim, co ci zrobił?
- Mamo, ludzie się zmieniają…

Nie chciałam być tą, która krytykuje. Ale w sercu czułam strach. O nią. O to, że znów będzie cierpieć. Zaczęły się ciche dni. Unikała rozmów, nie wracała do domu. Z Tomkiem widywała się coraz częściej. Raz zobaczyłam ich razem w sklepie - trzymali się za ręce, śmiali się. Poczułam się dziwnie. Tak, jakby moje miejsce przy jej boku nagle zniknęło.

Wkrótce znów zamieszkała z nim. Nie odbierała telefonów, nie odpisywała na wiadomości. Próbowałam zaprosić ją na obiad, na kawę - zawsze była zajęta, spieszyła się, tłumaczyła czymś ważnym.

Z czasem przestała się zwierzać. Gdy już przychodziła, atmosfera była ciężka. Rozmowy były chłodne, krótkie. Kiedy pytałam, czy wszystko w porządku, odpowiadała lakonicznie:
- Mamo, nie wtrącaj się.

Czułam się, jakbym straciła córkę, jakby każda moja rada, każde wsparcie, które kiedyś dawało jej siłę, teraz stało się przeszkodą.
- Gdybyś naprawdę mnie wspierała, nie mówiłabyś złych rzeczy o Tomku - rzuciła raz.
Nie umiałam jej przekonać, że martwię się tylko o nią.

Z dnia na dzień stałam się jej największym wrogiem. Dziś nie wiem, jak naprawić naszą relację. Często siedzę wieczorami przy stole, patrzę na stare zdjęcia Agnieszki - radosnej, szczęśliwej, rozgadanej. Zastanawiam się, czy zrobiłam coś źle, czy byłam zbyt opiekuńcza, czy za bardzo chciałam ją chronić.

Może powinnam była pozwolić jej samodzielnie przeżyć własny ból? Może moje wsparcie - wtedy tak naturalne - teraz stało się ciężarem, który przypomina jej o dawnych porażkach?

Czekam. Wysyłam wiadomości - czasem odpisuje, czasem nie. Tęsknię za nią, ale już się nie narzucam. Nauczyłam się, że nawet największa miłość matki nie daje prawa do ingerowania w każdy wybór dziecka. Czasem trzeba pozwolić odejść, by wróciło, kiedy będzie gotowe.

Może kiedyś znów usiądziemy razem przy stole, jak dawniej, bez ciężaru przeszłości. Może znów opowie mi o swoich planach, tak po prostu, jak córka matce.
A może już zawsze będę tylko tą, która kiedyś wspierała - i muszę nauczyć się żyć z tą ciszą.