Nigdy nie zapomnę tamtej zimnej, grudniowej nocy, kiedy zadzwoniła do mnie z płaczem. "Mamo, ja sobie nie radzę… Nie dam rady, nie chcę się rozstać z Antosiem, ale muszę pracować… Pomóż mi, proszę".

Głos mojej córki był roztrzęsiony, brzmiała jak ktoś, kto zawiódł samą siebie, jak ktoś, kto pierwszy raz naprawdę się boi. Była samotną matką, ledwo po dwudziestce, świeżo po rozstaniu z ojcem chłopca. Próbowała ułożyć sobie życie, skończyć studia, znaleźć pracę - ale z każdym tygodniem jej nadzieje topniały szybciej niż śnieg za oknem.

Pamiętam, jak patrzyłam wtedy na śpiącego wnuka. Miał zaledwie dwa lata - jasne włoski, różowe policzki, oddech spokojny, jakby nie wiedział jeszcze, jak bardzo dorosły świat potrafi być trudny.

Nie wahałam się ani chwili. Przytuliłam córkę, zapewniłam, że wszystko będzie dobrze, że zajmę się Antosiem najlepiej jak potrafię. "To tylko na chwilę, mamo. Muszę się pozbierać, trochę odłożyć, rozwinąć skrzydła. Wrócę po niego, jak tylko stanę na nogi."

Chwila przeciągnęła się w miesiące, miesiące w lata. Przez pierwsze tygodnie dzwoniła codziennie - opowiadała, jak idzie jej w pracy, pytała, czy Antoś już mówi nowe słowa, czy je sam łyżeczką, czy śpi spokojnie. Czasem płakała do słuchawki, a ja uspokajałam ją, że wnuk jest szczęśliwy, że niczego mu nie brakuje.

Z czasem rozmowy stały się rzadsze. Coraz więcej było milczenia, coraz mniej pytań o codzienność. Antoś wyrastał na mądrego, wrażliwego chłopca. To ja go uczyłam kolorów, to ja prowadziłam do przedszkola, potem na pierwsze zawody w szkole.

To mnie wołał w nocy, gdy miał koszmary, do mnie tulił się rano. Byłam dla niego wszystkim - babcią, matką, przyjaciółką. Nie zastanawiałam się nad tym, czy robię dobrze, czy źle - wiedziałam tylko, że go kocham i że dla niego oddałabym wszystko.

Córka przysyłała kartki na święta, odwiedzała nas kilka razy w roku. Często czułam jej dystans, czasem wyczuwałam żal. Zawsze jednak powtarzała, że nie mogłaby sobie poradzić bez mojej pomocy, że kiedyś nam to wszystko wynagrodzi.

Minęło siedem lat. Antoś rósł, a ja coraz częściej łapałam się na myśli, że ten czas, który miał być tylko przejściowy, stał się naszym nowym życiem. Zbudowaliśmy z wnukiem własne rytuały - wieczorne czytanie bajek, wspólne wypiekanie ciast, długie spacery po parku w każdą niedzielę.

Czasem patrzyłam na niego i bolało mnie serce, że jego mama widzi go tylko w weekendy i wakacje. Ale zawsze powtarzałam sobie: "Ona to robi dla niego. Pracuje, żeby zapewnić mu lepszą przyszłość."

Aż któregoś dnia córka zadzwoniła niespodziewanie. Jej głos był inny - silniejszy, zdecydowany, jakby wreszcie zrealizowała wszystkie swoje plany.
- Mamo, przyjadę w ten weekend. Musimy porozmawiać.
Czułam niepokój, choć nie umiałam go nazwać.

Przyjechała w sobotę rano. Wyglądała inaczej - pewna siebie, zadbana, z nowym światłem w oczach.
- Mamo, chcę zabrać Antosia do siebie. Mam już swoje mieszkanie, dobrą pracę, mogę mu zapewnić wszystko.
Miałam wrażenie, że ktoś wyrwał mi serce z piersi. Próbowałam się uśmiechać, mówić, że to cudowne, że wreszcie spełniła swoje marzenia, że jestem dumna.
Ale w środku czułam ogromny ból.

Antoś, który przysłuchiwał się rozmowie, spojrzał na mnie z niepokojem.
- Babciu, nie chcę się wyprowadzać.
Próbowałam tłumaczyć mu, że mama bardzo go kocha, że to ważne, by spędzał z nią więcej czasu.

Córka patrzyła na mnie coraz chłodniej.
- Przez lata pozwalałaś mu myśleć, że jesteś jego mamą. Odebrałaś mi dziecko - powiedziała cicho, a potem odwróciła wzrok.

Te słowa ciągną się za mną do dziś. Każdej nocy wracają jak echo. Przecież chciałam tylko pomóc. Kochałam go jak własnego syna, ale nigdy nie próbowałam zastąpić córki.
Zadręczam się, czy mogłam postąpić inaczej, czy powinnam była częściej oddawać jej inicjatywę, bardziej wspierać kontakt. Może nie powinnam była cieszyć się tak bardzo każdą chwilą z wnukiem, tylko nieustannie przypominać mu, że to ona jest mamą?

Dziś Antoś mieszka z córką. Widzuję go rzadziej, chociaż zawsze, gdy tylko przychodzi do mnie, biegnie wprost w moje ramiona, jakby wcale nie minęło tyle czasu. Gdy drzwi się zamykają za jego plecami, zostaję sama z pustką, której nie da się wypełnić niczym innym.

Zaglądam do jego pokoju - na półce wciąż stoi ulubiony samochodzik, pod poduszką znalazłam kiedyś rysunek z napisem "Kocham Cię, babciu". Przesiaduję tam czasem wieczorami, przesuwam palcami po dziecięcych książeczkach, słyszę jeszcze jego śmiech.

Córka coraz rzadziej dzwoni, jej wiadomości są krótkie, rzeczowe. Kiedy pytam, jak się mają, mówi, że wszystko w porządku, ale czuję w jej głosie dystans, jakbyśmy już nigdy nie miały być tak blisko jak dawniej. Czasami widzę ją w oknie, kiedy przywozi Antosia - wygląda na zmęczoną, ale i szczęśliwą. Próbuję wierzyć, że podjęła słuszną decyzję, że wnuk w końcu ma matkę obok siebie.

Nocami budzę się z żalem w sercu i pytaniem: czy naprawdę zrobiłam coś złego? Może powinnam bardziej walczyć, tłumaczyć, prosić o rozmowę… A może to właśnie to, co zrobiłam, było najtrudniejsze - pozwolić im odejść, zaakceptować, że teraz ich świat należy do nich, a ja pozostanę wspomnieniem ich wspólnego początku.

Jednego jestem pewna: miłość do Antosia nie zniknie nigdy. Zawsze będę czekała - aż zapuka do moich drzwi, opowie o swoich radościach i troskach, znów położy głowę na moich kolanach jak dawniej.

I choć nie wiem, czy moja córka mi wybaczy, czy jeszcze kiedykolwiek będziemy dla siebie naprawdę bliskie, wierzę, że kiedyś zrozumie, ile serca oddałam, próbując ocalić ich oboje przed samotnością.

Czasem największą miłość trzeba oddać - i pozwolić jej odejść, nawet jeśli boli najbardziej na świecie.