Gdy zamykam oczy, nadal słyszę cichy oddech mamy. Przez dwadzieścia lat niemal każdego wieczoru siedziałam przy jej łóżku, głaskałam ją po dłoni, zmieniałam opatrunki, pocieszałam, podawałam leki, a czasem po prostu milczałyśmy, słuchając szumu starego radia.
Tak wyglądało moje życie - nie pamiętam, kiedy ostatnio zrobiłam coś tylko dla siebie. Każdy dzień był podporządkowany jej rytmowi. Kiedy zaczęła chorować, miałam jeszcze swoje plany: kurs florystyczny, weekendowe wyjazdy z koleżankami, może nawet nowy związek. Ale matka potrzebowała mnie coraz bardziej. Mój świat skurczył się do czterech ścian mieszkania i jej potrzeb.
Brat mieszkał w innym mieście, miał własną rodzinę, pracę, życie. Widywałam go od święta. Czasami dzwonił, pytał, jak się mamy, czy czegoś nam nie potrzeba. Zawsze był miły, uprzejmy - taki, jakiego pamiętam z dzieciństwa. Mama cieszyła się na jego przyjazdy, krzątała się, próbowała siadać o własnych siłach, nagle ożywała. Ja w tym czasie robiłam kanapki, parzyłam kawę, czekałam na jej ukradkowe spojrzenia.
A kiedy wyjeżdżał, wracałyśmy do szarej codzienności - ja i ona, dwie samotne kobiety, skazane na siebie. Czasami myślałam, że w tych cichych godzinach jesteśmy sobie naprawdę bliskie, ale potem mama znowu pytała o brata, wzdychała do telefonu:
- Kiedy przyjedziesz, synku?
Nie mówiłam nic, bo przecież nie wypada narzekać.
Były takie dni, kiedy miałam ochotę wyjść i nigdy nie wrócić. Kiedy koleżanki zapraszały mnie na imieniny, odmawiałam. "Nie mogę, mama źle się czuje". Gdy spotykałam dawnych znajomych na ulicy, wstydziłam się przyznać, że nie mam męża, dzieci, pasji, że jestem tylko "córką chorej mamy".
Czasem w nocy płakałam w poduszkę z bezsilności i żalu do siebie - za to, że nie potrafię się postawić, za to, że nie mam odwagi wyjechać, zacząć od nowa, zostawić ją pod opieką kogoś innego. Ale rano znowu gotowałam jej zupę, zmieniałam pościel, słuchałam jej opowieści o dawnych czasach.
Ostatnie miesiące były najtrudniejsze. Mama coraz bardziej gasła. Coraz częściej mówiła, że "już pora odejść". Siedziałyśmy razem wieczorami, a ja czułam, jak w środku narasta mi lęk - co będzie, gdy jej zabraknie? Przecież poza nią nie miałam już nic.
Brat pojawił się kilka razy, przywiózł kwiaty, ulubione czekoladki, zrobił sobie z mamą selfie do rodzinnego albumu. Widziałam jej radość, widziałam, jak dla niego potrafi się uśmiechać nawet przez łzy.
Gdy mama zmarła, wszystko wydawało się nierealne. Przez kilka dni chodziłam po mieszkaniu, jakby jej duch unosił się w powietrzu. Sprawy formalne załatwiałam machinalnie - telefon do brata, organizacja pogrzebu, tysiące drobiazgów, które tylko przesłaniały żałobę. Wydawało mi się, że to koniec - że przynajmniej teraz będę mogła spokojnie odpocząć, zastanowić się, co dalej zrobić z własnym życiem.
Wtedy brat zaprosił mnie do kancelarii notarialnej.
- Mama zostawiła testament - powiedział chłodno, unikając mojego wzroku.
Nie byłam zaskoczona - mama była zawsze uporządkowana, zawsze wszystko zapisywała w zeszytach, rachunkach, kalendarzach. Sądziłam, że podzieli mieszkanie po równo albo nawet, że zostawi je mnie, skoro to ja byłam z nią na co dzień.
Kiedy notariusz przeczytał treść testamentu, poczułam, jak świat usuwa mi się spod nóg. Cały majątek - mieszkanie, oszczędności, nawet biżuteria po babci - wszystko przypadło mojemu bratu.
"Za opiekę, miłość i wdzięczność dla syna" - czytał urzędnik, a ja słyszałam własny puls dudniący w uszach.
Przez chwilę myślałam, że to pomyłka, zły żart. Patrzyłam na brata - on spuszczał wzrok, milczał, udawał, że go to nie dotyczy. Wyszłam z kancelarii, nie czując własnych nóg. Jak mogła to zrobić? Po wszystkim, co dla niej zrobiłam?
Kolejne tygodnie były jak sen. Ludzie składali mi kondolencje, a ja z trudem powstrzymywałam łzy - nie po mamie, ale po sobie samej, po tych wszystkich latach, które oddałam bez reszty.
Brat zaoferował mi, że "mogę tu mieszkać, ile chcę". Ale już wiedziałam, że to nie będzie mój dom. Czułam się jak intruz, jak ktoś zbędny, który nie zasłużył na nic więcej.
Pytałam siebie w nieskończoność, czy byłam za mało dobra, za mało cierpliwa, czy może powinnam była bardziej o siebie zawalczyć. Kiedyś sądziłam, że dobro wraca - że poświęcenie zostanie zauważone. Teraz miałam tylko pustkę, żal i poczucie zdrady.
Długo nie mogłam się z tym pogodzić. Czułam wstyd, gdy koleżanki pytały, co dalej. Jedni radzili mi walczyć w sądzie, inni - zapomnieć i zacząć wszystko od nowa.
Ale ja postanowiłam zadbać o siebie, może po raz pierwszy w życiu.
Powoli uczę się żyć inaczej - wyjechałam do znajomej do innego miasta, podjęłam pracę, której zawsze się bałam, zaczęłam chodzić na spacery, do teatru, na lekcje języka włoskiego. Mieszkanie po mamie odwiedzam rzadko - nie chcę być tam, gdzie czuję tylko pustkę. Z bratem rozmawiam krótko i chłodno, nie mam już siły na udawanie rodzinnych więzi.
Dziś wiem, że nie można całe życie czekać na cudzą wdzięczność.
Może nie odzyskam już tych lat, może nie dostanę "nagrody" za swoje poświęcenie - ale odzyskuję siebie. I to wystarczy, by na nowo uwierzyć, że nawet z największego rozczarowania można się podnieść.
Czasem, gdy zamykam oczy, słyszę jeszcze głos mamy. Już nie czuję żalu - tylko spokój, że wreszcie zaczęłam żyć dla siebie.