Zadzwonił telefon. "Dzień dobry, tu pogotowie ratunkowe. Pani numer został podany jako kontakt w razie nagłego wypadku. Chodzi o pana Andrzeja Domańskiego."
Zamarłam. "Kogo?" - zapytałam odruchowo.
"Andrzeja Domańskiego. Trafił do szpitala po omdleniu na ulicy. Był przytomny, zanim stracił świadomość, podał pani numer. Może pani przyjechać?"
Znałam to nazwisko. Doskonale. I właśnie dlatego nie mogłam oddychać. Andrzej Domański był moją pierwszą miłością. Człowiekiem, którego kochałam, zanim poznałam mojego męża. Człowiekiem, który… zniknął. Trzydzieści pięć lat temu.
Zgubiłam klucze, dwa razy pomyliłam kierunki na skrzyżowaniu. Pamiętam tylko szum we własnych uszach i przerażające myśli: Dlaczego podał mój numer? Skąd w ogóle go miał? Dlaczego teraz?
Na izbie przyjęć pielęgniarka zaprowadziła mnie do sali. Leżał pod kroplówką, blady, wychudzony. Zmienił się. Ale to były jego oczy. Te same, które znałam kiedyś. Otworzył je i uśmiechnął się słabo.
"Wiedziałem, że przyjedziesz" - powiedział. I wtedy cały świat, jaki znałam, przewrócił się do góry nogami.
Usiedziałam przy nim dwie godziny. Mówił cicho, z trudem, ale opowiedział wszystko. Dlaczego odszedł. Dlaczego nie zadzwonił. Dlaczego nie pożegnał się wtedy, gdy miałam dwadzieścia cztery lata i czekałam na niego z walizką na dworcu, gotowa zostawić wszystko i wyjechać razem. "Wiedziałem, że cię zawiodę" - powiedział. "Miałem wtedy długi, kłopoty z policją, z samym sobą. Uciekałem. A potem, kiedy było już za późno, za bardzo się bałem, żeby wrócić."
"Dlaczego teraz?" - zapytałam. "Dlaczego akurat mój numer?"
Uśmiechnął się. "Zawsze miałem go zapisany. Raz nawet stałem pod twoim blokiem. Ale nie miałem odwagi zadzwonić. Dziś myślałem, że umrę. Chciałem, żebyś była ostatnią osobą, o której pomyślę."
Wyszłam ze szpitala w nocy, rozbita, z głową pełną wspomnień, które od lat próbowałam zakopać głęboko. Mój mąż spał. Nie powiedziałam mu nic. Przez kolejne dni chodziłam jak w transie. Wracały obrazy, zapachy, miejsca.
Tamten dzień nad jeziorem, pierwsze wyznanie, nasze plany na wspólne życie w Holandii. A potem nagła pustka, brak kontaktu, miesiące łez. I wreszcie: Marek, obecny mąż. Stabilny. Cichy. Dobry. Ale nigdy nie czułam przy nim tego, co kiedyś przy Andrzeju.
Po tygodniu wróciłam do szpitala. Andrzej dochodził do siebie. Lekarze mówili, że to nic poważnego. Usiedliśmy razem na ławce na szpitalnym patio. Powiedział: "Nie chcę burzyć twojego życia. Ale chciałem, żebyś wiedziała, że nigdy cię nie zapomniałem. I że żałuję każdego dnia milczenia."
Poczułam, że to nie jest opowieść o romansie. To była opowieść o tym, co mogło się zdarzyć, ale się nie zdarzyło. O młodości. O straconych szansach. O tym, że czasem życie dopisuje epilog tam, gdzie dawno postawiliśmy kropkę.
Nie zostawiłam Marka. Nie zaczęłam wszystkiego od nowa. Ale coś się we mnie zmieniło. Zrozumiałam, że nie wszystko w życiu musi być czarno-białe. Że czasem ktoś z przeszłości pojawia się nie po to, żeby wrócić - ale żeby nas obudzić.
Z Andrzejem spotykamy się od czasu do czasu. Na kawę. Na spacer. Nie ma w tym nic zakazanego. Po prostu dwoje ludzi, którzy nie zdążyli się pożegnać wtedy, gdy trzeba było. I którzy wreszcie mogą powiedzieć "do widzenia" z godnością. I z sercem spokojnym.