„Wyprowadzam się. Zasługuję na nowe życie”. Powiedział to dokładnie wtedy, gdy wnosiłam do domu bukiet kwiatów od koleżanek z pracy — z uśmiechem, jeszcze w euforii po pożegnaniu w biurze. Myślałam, że to będzie nasz nowy początek. On już wiedział, że to koniec.

Mój ostatni dzień pracy był wyjątkowy. Po 34 latach w tej samej szkole, z łezką w oku żegnałam się z uczniami, koleżankami, kawą w pokoju nauczycielskim, z rutyną, która była moim światem.

Wracając do domu, myślałam tylko o tym, że teraz będę miała czas na wszystko: ogród, książki, podróże, wnuki. I na niego. Na nas.

Kiedy weszłam do domu, zobaczyłam walizki. Stały pod ścianą, jakby były tam od dawna, a ja dopiero teraz je zauważyłam. Jan siedział przy stole. Spokojny. Dziwnie spokojny.
- Co się dzieje? - zapytałam.
- Muszę ci coś powiedzieć - zaczął. - Nie chcę cię ranić, ale… wyprowadzam się.

Zamrugałam. Myślałam, że to żart. Może reakcja na stres? Może coś mu się pomyliło? Ale nie.
- Zasługuję na nowe życie - powiedział. - I chcę je zacząć, zanim będzie za późno.

Usiadłam, bo nogi odmówiły mi posłuszeństwa.
- Janek… po tylu latach? Dlaczego?
- Bo nie chcę umrzeć jako mąż nauczycielki, który tylko podlewał trawnik i oglądał Wiadomości. Chcę czegoś więcej. Innego życia. Z kimś, kto mnie rozumie.

Z kimś. Zapytałam wprost: - Kto to?
Spuścił wzrok. - Nie chcę o tym mówić. To nie ma znaczenia.

Ale miało. Miało ogromne znaczenie.
Miesiąc temu powiedział, że jedzie na szkolenie. Okazało się, że był w Hiszpanii - z nią. Joanną. Młodszą o piętnaście lat wdową, którą poznał na jakimś forum ogrodniczym. Rozmawiali przez internet, potem spotkali się, zakochali się. I on uznał, że to znak.

Nie krzyczałam. Nie płakałam. Byłam jak z kamienia.
- A ja? - spytałam. - Ja na to zasługuję? Po czterdziestu wspólnych latach?
- Nie chcę cię ranić - powtórzył. - Ale nie mogę dłużej żyć w kłamstwie.

Dwa dni później się wyprowadził. Zostawił mi dom, samochód, nawet psa. Wysłał SMS: „Przepraszam, że tak wyszło. Mam nadzieję, że kiedyś mi wybaczysz.”

Pierwsze tygodnie były jak sen. Bez smaku. Wstawałam z łóżka tylko dlatego, że nie chciałam, by sąsiedzi coś podejrzewali. Chodziłam po ogrodzie, zrywałam chwasty i płakałam. Nie przed sobą — w środku.

Potem przyszła złość. Na niego. Na siebie. Na to, że pozwoliłam mu tak łatwo odejść. Że całe życie stawiałam jego potrzeby ponad swoje. Że nigdy nie zapisałam się na kurs hiszpańskiego, choć marzyłam. Że odkładałam na później wszystko, co było tylko moje.

Zaczęłam pisać dziennik. Codziennie. Złości, żalu, wspomnień. Wyrzucałam z siebie wszystko, czego nie miałam odwagi powiedzieć przez lata. Zapisałam cały zeszyt. Potem drugi.

Pewnego dnia sąsiadka zaprosiła mnie na wspólny spacer po parku. Poszłam. Nie dla spaceru — dla ludzi. Poznałam Halinę, wdowę po lekarzu. Poznałam Martę, która po rozwodzie otworzyła małą kawiarnię. I zaczęłam się śmiać. Na nowo.

Dziś mija pół roku. Janek dzwonił. Chciał „porozmawiać jak dorośli”. Powiedział, że się pokłócili z Joanną, że może to był błąd.
Odpowiedziałam spokojnie:
- Ja też zasługuję na nowe życie. I właśnie je zaczęłam. Bez ciebie.

BNie dopytywałam, co się stało ani czego dokładnie żałuje. Już mnie to nie obchodzi. Nie jestem tą samą kobietą, która czekała z kolacją i łudziła się, że jeszcze wszystko wróci do normy. Teraz wiem, że czasem najlepsze, co możemy dla siebie zrobić, to nie otwierać drzwi, gdy ktoś puka za późno.