Napisałam do niego po 45 latach, bo śnił mi się trzy noce z rzędu. Za każdym razem siedzieliśmy razem na starej ławce przy jeziorze, tej samej, na której całowaliśmy się po raz pierwszy, gdy miałam osiemnaście lat. Budziłam się z uczuciem ciepła i jakiejś dziwnej tęsknoty, której nie potrafiłam nazwać.
Za trzecim razem pomyślałam, że to nie może być przypadek. Że może wszechświat czegoś ode mnie chce. Albo moje serce przypomniało sobie coś, co przez lata spychałam w najciemniejszy kąt pamięci.
Znalazłam go na Facebooku. Imię to samo, nazwisko też. Zdjęcie profilowe — siwe włosy, okulary, ale ten sam uśmiech. Ten sam, który zapamiętałam. Zadrżałam, zanim kliknęłam "Napisz wiadomość".
"Cześć, tu Anka. Może mnie nie pamiętasz, ale ostatnio śniłeś mi się kilka razy. I… poczułam, że muszę się odezwać".
Wysłałam. Z bijącym sercem odłożyłam telefon. Nie liczyłam na odpowiedź. Przecież od tamtego czasu minęło prawie pół wieku. Może miał rodzinę, może nie żył. Może w ogóle nie pamiętał.
Ale odpowiedział. Tego samego dnia. "Pamiętam. I też ostatnio często o tobie myślę. Jakbyśmy byli podłączeni do jednej fali."
Zrobiło mi się słabo. Serce waliło mi w piersi jak wtedy, gdy czekałam na jego pocałunek po szkolnym balu. Czy to możliwe, żeby po tylu latach coś się przebudziło?
Zaczęliśmy pisać codziennie. Długo, szczerze, bez pośpiechu. Okazało się, że też się rozwiódł. Że ma dorosłego syna i mieszka sam w małym domu na Mazurach. Że przez wiele lat prowadził firmę, ale teraz głównie spaceruje, czyta i tęskni do czegoś, czego nie potrafi nazwać. "Może właśnie do ciebie?" - napisał raz. A ja nie umiałam odpowiedzieć.
W tamtym czasie byłam po trudnym roku. Zmarła moja mama. Córka wyjechała do Irlandii, wnuki widywałam tylko przez ekran telefonu. W moim życiu była cisza, pustka i poczucie, że wszystko, co ważne, już się wydarzyło. Aż do tych wiadomości. Do tych rozmów, które sprawiały, że znowu się uśmiechałam.
Po dwóch miesiącach zaprosił mnie do siebie. "Przyjedź. Pogadamy przy herbacie. Zobaczysz jezioro. Tę samą ławkę." Wahałam się. Czy wypada? Czy to nie szaleństwo? Ale w końcu spakowałam walizkę i pojechałam.
Czekał na dworcu z termosem kawy i bukietem polnych kwiatów. Objął mnie jak dawniej — mocno, bez słów. Jakbyśmy nigdy się nie rozstawali.
Spacerowaliśmy po lesie, siedzieliśmy nad wodą, milczeliśmy i rozmawialiśmy godzinami. Nie było wielkich deklaracji, nie było pośpiechu. Ale coś we mnie pękało — skorupa, którą zbudowałam przez lata samotności. Czułam się znowu… kobietą. Potrzebną. Piękną w jego oczach.
Wieczorem usiedliśmy przy kominku. On wyjął stare zdjęcie — nas, sprzed lat. Miał je cały czas. Zastygłam.
- Zawsze myślałem, że powinniśmy byli wtedy zostać razem - powiedział. - Ale zabrakło odwagi. Dojrzałości. Życie nas poniosło w inne strony.
- Może teraz przynajmniej nie będziemy się bać - szepnęłam.
Patrzył na mnie uważnie, jakby próbował zapamiętać każdy szczegół mojej twarzy.
- Anka… Myślisz, że jeszcze mamy czas?
Uśmiechnęłam się przez łzy. Bo odpowiedź była we mnie od dawna. I brzmiała: tak.
Można czekać czterdzieści lat, żeby coś zrozumieć. Albo żeby poczuć, że mimo zmarszczek, siwych włosów i trudnych doświadczeń — serce wciąż pamięta. I że czasem jeden sen wystarczy, by wszystko zaczęło się od nowa.