Wróciłam wcześniej z pracy i usłyszałam śmiech w kuchni. Ten śmiech nie pasował do pustego mieszkania, do ciszy korytarza, do rytmu dnia, który znałam na pamięć. Był jasny, krótki, trochę za głośny jak na obce ściany.

Zamarłam z ręką na klamce, przeszła mi przez głowę absurdalna myśl, że włączyło się radio. A potem zobaczyłam cień przesuwający się pośrodku światła spod drzwi.

Otworzyłam. Przy stole siedziała kobieta, której nie znałam. Nie mój mąż, nie dzieci - tylko ona. Miała na sobie kremowy sweter, włosy zebrane w niedbały kucyk i mój ulubiony kubek z odpryśniętym uchem.

Na blacie parowały dwie filiżanki. Po jednej stronie leżał złożony w pół szalik mojego męża, jakby dopiero co zdjęty. Po drugiej - klucze z brelokiem, którego nigdy wcześniej tu nie widziałam.

- Dzień dobry - powiedziała pierwsza. Jak ktoś, kto wie, że nie powinien tu być, a jednak uważa, że ma rację, by siedzieć prosto. - Poczekam na niego.

- Kim pani jest? - zapytałam, czując, jak głos nie słucha.

Chwilę patrzyła mi w oczy. - Tą, z powodu której wraca później. - Uśmiechnęła się krótko, bez radości. - I tą, która już nie chce czekać w cieniu.

Słowa rozsypały mi się pod stopami. Usiadłam naprzeciw, bo stać nie miałam siły. W kuchni pachniało kawą i moim płynem do naczyń, tą domową mieszanką, która zawsze mnie uspokajała. Tym razem nie uspokajała wcale.

- Proszę wyjść - mogłam powiedzieć. - Albo zadzwonić po męża. Albo trzasnąć drzwiami i zostawić ją z kubkiem i własną śmiałością. Zamiast tego zapytałam: - Od jak dawna pani… czeka?

- Dwa lata - odpowiedziała bez wahania. - Z przerwami na rozsądek. - Wskazała na filiżankę. - Nie sądzi pani, że to wystarczająco długo?

Dwa lata. W głowie zaświeciły się kontrolki: jego "delegacje" w czwartki, nowy zapach na kołnierzu, prysznice brane natychmiast po wejściu, żarty o tym, że "w biurze leją perfumy z automatów". Zrobiło mi się niedobrze, ale siedziałam prosto.

- Dlaczego przyszła pani do mnie? - zapytałam wolniej, niż chciałam. - Co pani chce tym osiągnąć?

- Żeby wybrał. - Jej dłoń drgnęła, odsunęła kubek na środek stołu. - Obiecał. Nie raz. Że powie. Że odejdzie. Że wszystko ułoży. Wiem, jak to brzmi. - Wzięła oddech. - I wiem, że to pani dom. Ale ja już nie chcę być kobietą od bocznych wejść i bocznych ulic.

Stałyśmy po dwóch stronach tego samego stołu jak przy linii demarkacyjnej. W mojej głowie trzaskały szuflady: ta z paragonami, ta z dawnymi zdjęciami znad morza, ta z jego śmiechem z dawnych lat. Jedna wysunęła się sama: tydzień temu w kieszeni płaszcza znalazłam bilet do tej knajpy na rogu, gdzie nigdy mnie nie zabrał. Myślałam, że prezent od firmy.

- On nie jest zły - dodała cicho. - Jest tchórzem. Jak większość, kiedy chodzi o zrobienie krzywdy. - Spojrzała mi prosto w oczy. - Pani też to czuła, prawda? Że wasze życie idzie obok, nie razem?

To było najgorsze: że nie przyszła tu tylko z kłamstwem. Przyniosła zdania, które znałam, tylko się do nich nie przyznawałam. Nagle zobaczyłam nasz dom z wysokości - równo ułożone talerze, pranie złożone w idealne kostki, plan posiłków na lodówce. I tę ciszę, która od miesięcy dłuży się przy kolacji, kiedy każde z nas rozmawia z własnym telefonem.

Milcząc, otworzyłam szafkę i wyjęłam trzeci kubek. Zaparzyłam herbatę - odruch, który włącza mi się, kiedy brakuje słów. - Jeśli pani przyszła po wojnę, proszę iść na balkon - powiedziałam sucho, sama zdziwiona swoim głosem. - Jeśli po prawdę, zostanie pani w kuchni.

Uśmiechnęła się smutno. - Prawdę przyniosłam w torebce. - Wyjęła mały notes i położyła na blacie. Odwrócone strony: daty, godziny, krótkie zdania. Nie zdjęcia. Nie teatralne dowody. Rzeczy zwyczajne do bólu: "czwartek 21:15 - kino", "poniedziałek 19:40 - wino, 2 kieliszki". Jedno tylko zdjęcie, wydruk z telefonu: ich dwoje nad Wisłą, odwróceni plecami do aparatu, splecione dłonie w cieniu latarni.

W tym momencie zadzwonił domofon. Zerknęłyśmy na siebie jednocześnie. - On - powiedziała. Nie wiem, skąd mogła to wiedzieć, ale wiedziała.

Przeszłam przez korytarz, nacisnęłam przycisk. Serce waliło jak na alarm. W ciągu tych kilkudziesięciu sekund zdążyłam sobie ułożyć trzy różne scenariusze. Pierwszy - wyrzucam ją. Drugi - wyrzucam jego. Trzeci - sadzam oboje przy stole i każę mówić, dopóki nie wyduszą z siebie wszystkiego, co zalega.

Zanim w drzwiach stanął, schowałam notes z powrotem na blat. Odwrócony, żeby nie kłuł w oczy. Zostawiłam jednak jej kubek. I swój. I ten trzeci parujący. Chciałam zobaczyć, jak reagują na widok trzech filiżanek - czy potraktują to jak wezwanie, czy jak policzek.

Wszedł. Zatrzymał się w progu jak ktoś, kto nagle znalazł się w innym mieszkaniu, choć adres ten sam. Spojrzał na mnie, na nią, na kubki. "Nie tak miało być" - powiedział w końcu, cicho, bardziej do siebie niż do nas.

- Właśnie tak miało być - odpowiedziałam. - Tylko dużo wcześniej.

Usiadł w fotelu, jakby nagle zgęstniało powietrze. - Mogę się wytłumaczyć - zaczął. - Ale nie wiem, czy jest sens. - Spojrzał na nią. - Dałem słowo. - Spojrzał na mnie. - Dałem słowo. - Zaśmiał się krótko, bez uśmiechu. - I w obu miejscach okazałem się marny.

Nie pamiętam każdego zdania z tej rozmowy, bo słowa mieszały się z dudnieniem krwi. Wiem, że padły wyjaśnienia - o samotności, która przyszła po cichu; o "jednym kieliszku", który był początkiem; o strachu, że cokolwiek wybierze, kogoś skrzywdzi. Wiem też, że żadne "przepraszam" nie wchodzi lekko, kiedy na stole leżą dwie parujące filiżanki i jeden notes z datami.

Po godzinie - czy po wieku - wstałam. - Zrobimy tak - powiedziałam najspokojniej, jak umiałam. - Dziś nie podejmujemy decyzji. Dziś każdy wraca do swojego kąta i myśli bez telefonów, bez tłumaczeń, bez widokówek z przeszłości. Jutro tu przychodzimy o siedemnastej. - Wskazałam stół. - I mówimy głośno, co dalej. Razem, nie w parach.

Ona skinęła głową. On skinął głową. Wyszła pierwsza, położywszy klucze na blat - drobny gest, który spadł mi w serce z hukiem. On został, ale nic nie powiedział. Po raz pierwszy od miesięcy siedzieliśmy przy tym samym stole i nie udawaliśmy, że herbata wystarczy za rozmowę.

Kiedy wreszcie zostaliśmy sami, odwróciłam ten notes i wsunęłam go pod tacę. Nie dlatego, że bałam się dowodów. Dlatego, że nie chciałam prowadzić życia za pomocą protokołu. - Jutro o siedemnastej - powtórzyłam, jakby to było zaklęcie, które da nam jedną dobę uczciwego bezdechu.

Czy zrobiłam dobrze? Nie wiem. Jedni powiedzą, że trzeba było wyrzucić ją za drzwi, innych - jego. Jeszcze inni, że zdrada zaczyna się dużo wcześniej niż w cudzej kuchni, a kończy dużo później niż razem z kubkiem.

Wiem jedno: śmiech, który usłyszałam w mojej kuchni, już na zawsze będzie dźwięczał inaczej. A jutro o siedemnastej pojawi się na stole to, czego najbardziej boją się wszyscy troje: prawda, która nie wybiera zwycięzców. I może właśnie to jest najtrudniejsze - że w tej historii nie trzeba wybierać stron, tylko odwagę.