"Pomylił telefony." Zorientowałam się dopiero, gdy nie odblokował mi się ekran. Mój telefon rozpoznaje mój palec, ten - nie. Zamiast tego na czarnym tle zamigotało obce powiadomienie: "Widzimy się dziś?".

Przesunęłam palcem po krawędzi etui. Identyczne jak moje, tylko pęknięcie w innym miejscu. Jeszcze jedno mrugnięcie - "Zostawiłeś u mnie bluzę. Pachnie Tobą." - i serce w gardle zaczęło mi dudnić jak syrena alarmowa, której nie da się wyłączyć.

W łazience szumiała woda. "Złap to od kuriera!" - krzyknął wcześniej znad umywalki i wsunął mi do dłoni urządzenie, pewny, że to moje. Wzięłam oddech, policzyłam do pięciu. Drugi raz. Trzeci. Kiedy na ekranie pojawił się komunikat "Jeszcze raz spróbuj odblokować", dotknęłam przycisku z aparatem.

Migawka włączyła się bez hasła, jak zawsze. Gdy robi się zdjęcie, widać miniaturki - ostatnie dwa ujęcia nie pochodziły z naszej kuchni. Hotelowa pościel, biała jak kreda. Kubek z kawą i łyżeczką, ta sama marka, którą pijemy w domu. Na spodku - obrączka. Nie moja.

Wyłączyłam aparat. Pojawiło się kolejne powiadomienie: "Kupiłam dziś ten kardamon, jak lubisz. Przyjedziesz?" Nie było imienia, tylko inicjał "M." i różowe serduszko. Zasunęłam rękaw bluzy na kostki, jakby to mogło osłonić mnie przed tymi zdaniami. Z łazienki dobiegł trzask - zakręcony kurek.

- Kochanie, klucz do garażu gdzie jest? - zapytał zwyczajnie, wytarł włosy i wyszedł do przedpokoju. Podałam mu pęk bez słowa. Zobaczyłam, jak sięga po… mój telefon, ten prawdziwy, zostawiony obok koszyka na listy. Nie zorientował się. Cmoknął mnie w czoło i wybiegł. "Wracam za pół godziny."

Zostałam sama z obcym urządzeniem, które nagle znało więcej o moim życiu niż ja. Siadłam przy stole. Ekran znów rozbłysnął: "Twoje ‚spotkanie’ dziś o 17:30? 😉". Palce drżały mi jak po zbyt mocnej kawie.

Nie znałam hasła, nie znałam wzoru - ale znałam siebie. Wzięłam kartkę i długopis, jak kiedyś do rozwiązywania krzyżówek. Wypisałam: "kto", "od kiedy", "czy to na pewno". Kartkę oblała cisza.

Nie jestem z tych, co robią naloty. Jestem z tych, co najpierw porządkują szuflady. Otworzyłam więc - mentalnie - wszystkie nasze szuflady. Jego zmiany w grafiku. Wyjścia "na bieganie", po których wracał z wypiekami, ale bez aplikacji endomondo. Perfumy "drzewne", których nie lubił, a jednak używał. Ta nagła czułość przy kolacji - nie proszona, intensywna, jak przeprosiny za coś, co jeszcze nie ma nazwy.

Telefon zadzwonił. Zadrżał na blacie, aż łyżeczka w szklance z herbatą zadźwięczała jak dzwonek. Numer bez zdjęcia, podpisany serduszkiem. Nie odebrałam. Po chwili przyszła wiadomość: "Jeśli nie możesz, rozumiem. Daj znać, choć kropkę." I zaraz druga: zdjęcie kubka z kardamonem i widokiem na mokrą ulicę, podpis: "Tęsknię za Twoim śmiechem."

Wstałam, jakby krzesło parzyło. Musiałam wyjść. Przejść się, przewietrzyć głowę. Schowałam telefon do kieszeni - sama nie wiem po co, może dlatego, że człowiek z przyzwyczajenia nie wychodzi z domu bez telefonu, choćby nie swojego. Na klatce minęłam sąsiadkę. "Ale dziś wieje, co?" - rzuciła pogodnie. Uśmiechnęłam się, jak umiem najlepiej: grzecznie.

W parku usiadłam na ławce i wpatrywałam się w psy goniące za patykami. Pomyślałam o nas: ile razy rzucaliśmy sobie nawzajem słowa, po które jedno z nas już nie biegło. Ile razy mówiliśmy "zaraz", "potem", "kiedyś". Czy zdrada zaczyna się w hotelu, czy dużo wcześniej - w momencie, kiedy przestajesz być pierwszą osobą, której opowiada się dzień?

Telefon zawibrował jeszcze raz - krótko, jakby się wahał. "Mam bilet na sunset w Filharmonii. Dla nas." Filharmonia. Miejsce, do którego on nigdy nie proponował pójść. "Za dużo ciszy" - mawiał.

Wróciłam do domu z palcami lodowatymi od wiatru. Położyłam obce urządzenie na środku stołu i obok - kartkę z trzema słowami: "Rozmowa dziś wieczorem". Po godzinie wrócił. Otworzył drzwi, zamrugał. Zobaczył telefon i mnie, odkładającą łyżeczkę z bardzo spokojnym ruchem, którego nauczyły mnie lata odkładania wszystkiego "na później".

- Pomyliłeś telefony - powiedziałam.

Przez sekundę nie rozumiał. A potem zrozumiał za bardzo. Usiedliśmy. Wyciągnął dłoń, jakby chciał wziąć urządzenie, ale zatrzymał ją w pół drogi.

- Co widziałaś? - zapytał.

- Powiadomienia - odparłam. - Wystarczyły.

Pokiwał głową. Wzrok uciekł mu w bok. Nie powiedział "to nic". Nie powiedział też "to wszystko". Powiedział najgorsze możliwe:

- Nie wiem, jak to zatrzymać.

Przez chwilę słyszeliśmy tylko krople deszczu za oknem. Pomyślałam o tych zdjęciach - kubek z kardamonem, obrączka na spodku. O nutce wanilii, którą ostatnio czułam na jego kurtce, a tłumaczyłam "nowym płynem do płukania". O filharmonii, w której nikt z nas nie bywał.

- Kim ona jest? - spytałam.

- Kimś, kto słucha - odpowiedział po dłuższej pauzie. - Ale też kimś, przy kim czuję się lepszą wersją siebie. - Westchnął. - I to jest najgorsze.

- A ja? - wybrzmiało szybciej, niż pomyślałam.

- Ty jesteś domem - powiedział bez patosu. - Ciepłem, porządkiem, wszystkim. Tylko… czasem w domu trudno oddychać, kiedy przestaje się otwierać okna.

Mogłam krzyczeć. Mogłam wymienić wszystkie moje "otwarte okna", które on ignorował. Mogłam przytoczyć dni, kiedy czekałam z zupą, i tygodnie, gdy byłam sama, choć obok leżało jego ramię. Zamiast tego zapytałam:

- Czy to już zdrada?

Nie odpowiedział. On też chciał, żebym mu ją zdefiniowała, zwolniła z ciężaru nazwania. Siedzieliśmy naprzeciwko jak dwie definicje z różnych słowników.

Wzięłam telefon do ręki i powiedziałam najciszej, jak potrafiłam:

- Napiszę do niej. Spotkam się. Nie po to, żeby urządzać sąd. Żeby zrozumieć, co wiem, a czego się domyślam.

- To nie jest dobry pomysł - wyrwało mu się szybko.

- Dla kogo? - zapytałam. - Dla ciebie? Dla mnie? Dla nas?

Milczał. Potem skinął głową, jakby kapitulował przed czymś większym od niego.

Usiedliśmy z kalendarzem. Głupie, praktyczne odruchy potrafią utrzymać człowieka przy życiu, kiedy wszystko inne się sypie. "Jutro o 18:00?" - zapytałam. "Będę" - powiedział. Nie wiem, czy miał na myśli dom, czy filharmonię.

W nocy leżałam obok niego jak obok konturu człowieka. Myślałam o tym, że zdrada nie zawsze ma zapach taniego hotelu. Czasem pachnie kardamonem i nowym etui na telefon. Czasem jest rodzajem ślepej uliczki, w którą wchodzi się powoli, oglądając po drodze wystawy.

Rano napisałam do "M.": "Spotkajmy się. Chcę porozmawiać. Bez krzyku." Odpisała po minucie: "Dobrze. Filharmonia - foyer, 18:00."

Nie wiem, co usłyszę. Może wersję tak miękką, że będzie kłuła bardziej niż prawda. Może prawdę tak twardą, że zostawi we mnie odłamek szkła. Wiem jedno: ta rozmowa wydarzy się ze mną, nie obok mnie.

Czy to koniec naszego małżeństwa? Być może. A może to dopiero początek rozmowy, którą powinniśmy odbyć lata temu, zanim ktoś inny nauczył go pić kawę z kardamonem. Dziś wejdę do foyer i zobaczę kobietę, która zna jego śmiech inaczej niż ja. Usiądziemy naprzeciwko. I albo zbudujemy most, albo rozpoznamy przepaść.

A telefony? Leżą teraz obok siebie na stole, jak dwa podobne światy. Jeden mój, drugi jego. I mam wrażenie, że obydwa czekają na to samo: aż wreszcie zdecyduję, który z nich odłożę ekranem do dołu.