Po śmierci mamy znalazłam w jej szufladzie list zaadresowany do mnie. Szuflada z prawej strony toaletki od zawsze była "mamowa". Tę z lewej znałam: gumki do włosów, stare bilety do kina, agrafki i igły w pudełku po miętówkach. Prawa - zacięta jak zamek w opowieści.

Otworzyłam ją dopiero po pogrzebie, w niedzielę, kiedy kwiaty w salonie jeszcze pachniały woskiem i mokrą ziemią, a cisza brzmiała jak czyjś szept z oddali.

W środku leżała chustka w niebieskie groszki, flakonik tanich perfum, zdjęcie z początku lat dziewięćdziesiątych… i koperta z moim imieniem. "Dla Hani - otworzyć dopiero, kiedy mnie już nie będzie." Jej pismo - równe, trochę zbyt okrągłe, jakby każde słowo chciała przytrzymać na dłużej.

Nie przeczytałam od razu. Najpierw obejrzałam wszystko dookoła, jakby świat miał się w międzyczasie zmienić: ten sam obrus, ta sama pęknięta filiżanka po babci, firanka zaciągnięta na bok. Potem usiadłam przy stole, rozcięłam kopertę nożem do masła i zaczęłam czytać.

"Haniu,
jeśli to czytasz, znaczy, że nie mogę już odpowiadać na Twoje pytania patrząc Ci w oczy. Zostawiam Ci więc odpowiedzi w słowach. Nie umiałam ich wypowiedzieć wcześniej - to moja wina i mój strach. Piszę po kawałku, tak jak żyłam - po kawałku.

Po pierwsze: twój tata, ten, który uczył Cię jeździć na rowerze i nosił Cię na barana w lesie, nie jest Twoim ojcem biologicznym. Jest ojcem z wyboru - i był nim od Twojego pierwszego słowa. Twoim ojcem biologicznym jest M., poznałam go, gdy miałam 22 lata.

Kochałam go. Nie był gotowy. Odszedł, zanim zdążyłaś powiedzieć "mama" bez zająknięcia. Nie kazałam mu wracać. Kiedy poznałam twojego tatę, powiedziałam mu wszystko. Został. Poprosił tylko, żebym dała nam spokój bez nazwisk z przeszłości. Zgodziłam się."

W tym miejscu listu odsunęłam kartkę. Przez ułamek sekundy zobaczyłam dwa obrazy: mojego "tatę" trzymającego mnie za rękę na pasach i mężczyznę, którego nie znam, z rozmazaną twarzą z tyłu pamięci mamy. Słowa popłynęły dalej:

"Po drugie: pamiętasz, jak płakałaś po odwołanych lekcjach pianina? Powiedziałam, że nas nie stać. To był tylko kawałek prawdy. Prawda większa jest głupia i wstydliwa: M. grał. Na scenie i w życiu. Bałam się, że muzyka będzie Cię do niego ciągnąć jak magnes. Chciałam Cię uchronić przed tym, co we mnie nie uleczone. Przepraszam. Nauczyłam Cię oszczędności, ale zabrałam Ci dźwięki. Zostawiłam Ci śpiew - pamiętasz kolędy w kuchni? To było wszystko, na co mnie stać.

Po trzecie: nie wyjechaliśmy ‚dla pracy’ do innego miasta, kiedy miałaś siedem lat. Wyjechaliśmy, bo jego matka, Twoja babcia z tamtej strony, chciała Cię poznać i zabrać na weekendy.

A ja wiedziałam, że w tych weekendach byłaby przeszłość, której nie uniosę. Bałam się, że wróci i poprosi o więcej. Wybrałam ucieczkę - tchórzliwą albo mądrą, nie wiem. Wiem tylko, że chciałam Cię ocalić przed moją historią.

W kopercie znajdziesz dwa zdjęcia. Na jednym ja - w czerwonym płaszczu - i M. nad morzem, zanim się rozstaliśmy. Na drugim - on, sam, sprzed kilku lat, przysłane przez wspólną koleżankę, która o nas pamiętała więcej niż ja chciałam.

Na odwrocie masz adres: Reja 12, Gdańsk. Wiem, że ma w oknie białe pelargonie. Podobno nadal gra, ale już nie zawodowo. Nie kontaktowałam się z nim. To Twój wybór. Nie karz mnie za to, że tyle zmilczałam. A jeśli możesz, nie karz też jego - nie umiał.
Mama."

Zatrzymałam się na długiej chwili w miejscu, gdzie napisała "M." i na słowie "ocalić". Nagle wszystko, co było kiedyś przypadkiem, zaczęło mieć sens: dlaczego przeprowadzka była w środku roku szkolnego, dlaczego mama miała atak paniki, kiedy w telewizji leciał koncert fortepianowy, dlaczego mój tata (ten z wyboru) kręcił głową, kiedy mówiłam, że w liceum pójdę do klasy muzycznej. I dlaczego nigdy nie mówiło się u nas "ojciec" - tylko "tata". Jakby geny były czymś, o czym nie mówi się przy stole.

Przekładałam zdjęcia w palcach, jakby miały temperaturę. Na pierwszym mama była inna - jakby lżejsza. Włosy rozsypane na wietrze, szeroki uśmiech, którego nie znałam z ostatnich lat. Obok mężczyzna z ciemnymi oczami, patrzący w obiektyw, jakby chciał się z kimś spierać. Na drugim ten sam profil, ale z czasem, który dopisał mu siwiznę. Pelargonie w tle naprawdę były białe.

Wstałam, przeszłam się po mieszkaniu. Za szybą kuchenną trzepotały wróble. Na blacie stała miska po sałatce, łopatka z kuchenki jeszcze była ciepła. W tej zwyczajności czułam, jak nachodzi mnie fala - złość na mamę, że nie powiedziała, wdzięczność, że mnie "ocaliła" po swojemu; czułość do taty, który bez fanfar nauczył mnie bandażować kolana; ciekawość do mężczyzny z pelargoniami. A pod tym wszystkim - pytanie: czy mam prawo otworzyć drzwi, które ona zamknęła?

Wieczorem poszłam do taty. Siedział przy stoliku z krzyżówką, w okularach na czubku nosa. Położyłam przed nim kopertę. Przeczytał w ciszy. Zatrzymał się w połowie, wziął oddech i dokończył. Nie płakał. Tylko dłużej niż zwykle poprawiał okulary.

– Wiedziałem – powiedział po chwili. – Od początku. Poprosiłem, żebyśmy byli rodziną bez gwiazdek. Bez przypisów.
– Dlaczego nigdy… – zaczęłam.
– Bo jesteś moją córką – przerwał łagodnie. – A słowa o krwi potrafią rozbijać najprostsze rzeczy. Nie potrzebowałem tych słów. Wystarczało mi twoje "tato".

Usiedzieliśmy tak długo, nie mówiąc wiele. Na koniec tata odsunął krzyżówkę i powiedział coś, co ułożyło mi w głowie korytarz z włączonym światłem:
– Jeśli chcesz go poznać, poznaj. Nie dlatego, że ja na to pozwalam. Dlatego, że ty możesz chcieć wiedzieć. Wracaj potem do mnie, opowiesz mi. Zrobimy herbatę.

W domu wyjęłam telefon. Wpisałam w wyszukiwarkę "Reja 12 Gdańsk białe pelargonie". Wyskoczyła mapa, kilka zdjęć z Google, fasada kamienicy z kremowym tynkiem, balkon na drugim piętrze i białe, rzeczywiście białe pudełka z kwiatami. Kursor migał, jakby poganiał. Napisałam w notatkach "M., dzień dobry… jestem Hania." Skasowałam. Napisałam "M., myślę, że powinniśmy porozmawiać" i też skasowałam. W końcu wysłałam wiadomość do siebie: "Jutro – pociąg 7:12, wysiąść Gdańsk Główny."

W nocy przyśniła mi się scena, której nie było: mama w czerwonym płaszczu pod parasolką, tata trzyma ją za dłoń, a po drugiej stronie ulicy stoi mężczyzna z głębokimi kieszeniami, w których kryje dłonie. Macha do mnie. Ja nie wiem, do kogo podejść. Budzę się tuż przed tym, jak wyciągam rękę.

Rano spakowałam mały plecak. Wrzuciłam do środka zdjęcia, list, cienki sweter. Na peronie czułam się jak ktoś, kto jedzie w odwiedziny do własnej historii. Pociąg szarpał się przez pola, stacje mijały jak rozdziały, których nie da się zatrzymać na zawsze. W Gdańsku siąpił deszcz. Ulica pachniała mokrą cegłą. Doszłam pod kamienicę szybciej, niż chciałam. Pelargonie były na miejscu. W oknie poruszył się cień.

Zatrzymałam się przed domofonem. Mój palec zawisł nad przyciskiem. Wiedziałam, że cokolwiek zrobię, zmieni układ wszystkich wspomnień i rozmów. Wtedy usłyszałam wiadomość w telefonie. Tata: "Daj znać, wracaj spokojnie. Czeka herbata."

Schowałam rękę do kieszeni. Stałam jeszcze chwilę, patrząc na białe kwiaty. Wyciągnęłam telefon i otworzyłam szkice z niedokończonymi zdaniami. Dwa kursory mrugały jak dwa małe sygnały świetlne: jeden przy wiadomości do "M.", drugi przy wiadomości do taty: "Widziałam pelargonie".

Zastanawiam się do dziś, od którego "Wyślij" powinnam zacząć: od tego, które otwiera drzwi, czy od tego, które wracam do domu.