To było zupełnie zwyczajne przedpołudnie. Zatrzymałam się na światłach, sięgnęłam po chusteczki i pociągnęłam za klapkę schowka z odruchem kogoś, kto ma w palcach pamięć przedmiotów.

Klapka opadła, a na kolana wysypało mi się obce życie: zielona gumka do włosów z brokatem, paragon z kawiarni "Portowe" na dwie latte i sernik - sobota, 22:47 - karta lojalnościowa z napisem "LENKA", z tyłu numer telefonu zapisany kulkopisem, maleńki smoczek w pastelowym futerale i plastikowy breloczek z logo parkingu "Księżycowa 12". Na wszystko nałożony zapach, którego nie znam: słodkawy, pudrowy, stanowczo nie mój.

Samochód obok zatrąbił, światła zmieniły się na zielone. Zgarnęłam wszystko z pośpiechem, jakby to były rozsypane cukierki, i zjechałam na pobocze. Trzymałam w dłoni smoczek, jak dowód rzeczowy z cudzego dnia.

Czułam bzyczenie w skroniach, a jednocześnie absurdalny spokój gospodyni domowej, która liczy rzeczy: gumka - jedna, paragon - jeden, karta - jedna, breloczek - jeden. Niczego naszego wśród nich.

Najpierw uruchomił się mój wewnętrzny dział PR. "Pewnie ktoś w pracy poprosił go o podwózkę. Może koleżanka z dzieckiem, może sąsiadka. Godzina? Może kino rodzinne, może czekali na kogoś."

Potem włączyła się pamięć. My nie chodzimy do kina w soboty o 22:47. My w soboty śpimy. O 21:30 on mówi: "Jestem trup." A ja podaję koc. Pomyłka? Przypadek? Cudze rzeczy lubią zagnieżdżać się w schowkach. Tyle że to jest nasze auto, do którego tylko on bierze kluczyki "na chwilę po pracy".

Odłożyłam gumkę, wzięłam głęboki oddech i zapięłam klapkę. W lusterku środkowym zobaczyłam własne oczy - większe niż zwykle. Znałam ten wzrok: tak patrzyłam kiedyś, gdy lekarz powiedział "powtórzymy badania". Wjechałam na rondo i poczułam, jak siłą przyciągania myśli skręcam w kierunku, który nie był moim planem. "Księżycowa 12" była niedaleko. Breloczek z logo parkingu śmiał się bezgłośnie.

Pod "Księżycową" pachniało nowością: świeży beton, szkło, za wysokie trawy dekoracyjne, w których wiatr robił przedstawienia dla znudzonych portierów. Z daleka zobaczyłam szlaban, a przy nim ten sam znak, co na breloczku. Usiedliśmy kiedyś w aucie obok takiej bramy, mąż tłumaczył dzieciom, jak działa pilot. "Magia? Nie, fizyka." Teraz w ręku miałam magię kogoś, z kim nigdy nie jadłam sernika.

Nie weszłam. Nie podjechałam pod szlaban. Usiadłam w samochodzie i patrzyłam, jak ludzie wychodzą z klatki z siatkami, psem, z dzieckiem w piżamie. Któreś z dzieci miało zieloną gumkę do włosów z brokatem - dokładnie taką samą.

Przez chwilę pomyślałam, że świat jest tylko wielką hurtownią powtórzeń. I że to nic nie znaczy. A potem przypomniałam sobie paragon: "Portowe. Dwie latte. Sernik. 22:47". I to, że w sobotę o tej porze ja przewracam się na drugi bok, a on "ma turniej na konsoli z chłopakami".

Wróciłam do domu jak do miejsca z inną temperaturą. Wyjęłam z torebki te rzeczy i położyłam na stole. Obok położyłam nasze: stare klucze do piwnicy, rachunek za prąd, resztkę kremu do rąk, zdjęcie z wakacji, na którym stoimy na pomoście i udajemy, że nie jest nam zimno. Przez chwilę nie widziałam różnicy między jednymi a drugimi. Wszystko było plastikiem i papierem. Tylko, że jedne należały do opowieści, którą znam, a drugie do historii, w której nie gram.

Przyszedł wieczór. Obiad pachniał sosem pomidorowym, telewizor mówił o korkach na autostradzie. Wsunęłam rzeczy z auta z powrotem do schowka. Potem jednak zmieniłam zdanie. Wyjęłam je i zostawiłam na stole - nie jak przedmioty, tylko jak pytania.

– Co to? – spytał, nim zdążyłam cokolwiek powiedzieć. Nie z oburzeniem. Z ciekawością hazardzisty, który chce zobaczyć karty.

– Ty mi powiedz.

Dotknął gumki, jakby nigdy nie widział czegoś takiego. Paragonu nie dotknął. Kartę lojalnościową odsunął palcem – tym delikatnym ruchem, który znaczy czasem więcej niż zdania.

– Podwiozłem Ewę z działu – odpowiedział po chwili. – Rozstała się z mężem. Była z córką. Smoczek… sami widzisz. Kawa… czekaliśmy, aż mała zaśnie u babci. Wiesz. Czasem ktoś musi być obok.

– A Portowe o 22:47? – zapytałam spokojnie.

– Przyjechaliśmy wcześniej, ale nie było miejsca. Późno było – odparł zbyt szybko. – Nie chciałem cię martwić. Nie ma sprawy.

"Nie ma sprawy" to czarodziejska fraza dorosłych, którzy chcą ocalić dobrą minę. Powiedziałabym, że się tego nauczyłam od niego, ale to byłoby w połowie prawdą. Nauczyliśmy się tego oboje - ja, wygładzając kłopoty żartem, on – odkładając wyjaśnienia na "kiedy indziej".

– A breloczek? – skinęłam głową na stół.

– Pilot od klientów. Zawieźli mnie do parkingu, musiałem się wymienić – wyrecytował. – Oddam.

Patrzyłam mu w oczy. Widziałam w nich coś rzadkiego: nie kłamstwo i nie prawdę. Odłożenie prawdy na "kiedy indziej".

Nie krzyczałam. Nie płakałam. Usiadłam. – Wiesz – powiedziałam cicho – mogę zrozumieć, że komuś pomagasz. Mogę zrozumieć kawę. Nawet smoczek mogę zrozumieć. Tylko jednego nie umiem: że te rzeczy mieszkają w naszym schowku, a ty nie mieszkasz od jakiegoś czasu w naszych rozmowach.

Nie odpowiedział. Usiadł naprzeciwko. Spojrzałam na jego dłoń – tę, która zawsze wyciąga ładowarkę z gniazdka jednym pociągnięciem. Teraz drżała.

– Nie mam romansu – powiedział powoli. – Nie wiem, co idiotycznego wydarzyło się we mnie, że nie opowiedziałem ci o Ewce i o dziecku. Może – zawahał się – bałem się, że zobaczysz mnie jako kogoś, kto potrzebuje, by ktoś na niego patrzył jak na bohatera. A ja nie jestem bohaterem. Czasem tylko… nie wracam do domu, kiedy powinienem. I to jest problem.

Siedzieliśmy długo nad obiadem, który przestał być obiadem. On mówił o piątkach, o kawałkach ciszy w pracy, o tym, że tam jest ktoś, kogo nie musi grać. Ja mówiłam o tym, że w domu jest ktoś, kogo przestał grać – mnie.

Nie doszliśmy do żadnej wielkiej konkluzji. Tylko do jednego zdania, które zawisło nam nad stołem jak lampka: "Tę gumkę, smoczek i kartę zabierz tam, skąd są. A jeśli cokolwiek masz do powiedzenia – powiedz teraz."

Następnego dnia schowek był pusty. Pusty jak nowy pokój w mieszkaniu po remoncie. Przejrzyście. Za przejrzyście. Postanowiłam, że zanim przyjmę ciszę jako dowód niewinności, sprawdzę smak goryczy. Pojechałam do "Portowego".

Usiadłam przy oknie, zamówiłam latte i sernik. Na ladzie była miseczka z kartami lojalnościowymi. Wzięłam jedną, jakby to miało cokolwiek zmienić. – "Dla pani Lenki" często robię na wynos – powiedziała baristka, zerkając w kalendarzyk. – Ale dziś jej nie było. – Uśmiechnęła się uprzejmie i zajęła się innymi.

Wracając, mijałam "Księżycową 12". Wypadł z bramy wózek, za nim młoda kobieta z włosami związanymi gumką z brokatem. Zatrzymała się, poprawiła kocyk dziecka, rozejrzała się i przez ułamek sekundy spojrzała na mnie. Zwykłe spojrzenie. Nic o niczym nie świadczy. A jednak coś we mnie drgnęło – to samo, co drgnęło przy pierwszym dotyku obcej gumki na moich kolanach.

Wieczorem nie wrócił późno. Usiadł ze mną przy stole. Nie mówił wiele. Ja też nie. Na środku stołu leżała karta lojalnościowa z "Portowego", ta nowa, pusta. Obracałam ją w palcach, jak się obraca monety na szczęście.

Czy mu wierzę? Nie wiem. Wiem tylko, że nie chcę być śledczym we własnym domu. A jednocześnie nie chcę być też archiwistką cudzych wersji wydarzeń. Tego wieczoru zrobiliśmy coś prostego: zapisaliśmy w kalendarzu wspólny piątek. Żeby było gdzie i kiedy mówić. Żeby nasze "kiedy indziej" miało datę. Czy to wystarczy? Nie wiem.

Kiedy kładłam się spać, pomyślałam o schowku. O tym, że trzyma się tam rzeczy "na wszelki wypadek": żarówki, mapę, chusteczki. Życie też lubi mieć takie schowki – miejsca, w których chowamy pozory i zapasy. Rano otworzyłam klapkę jeszcze raz. Pustka. Gładka jak nowa strona.

A jeśli za tydzień znów coś tam znajdę? Jeśli zapach cudzych perfum przyklei się do plastiku? Może wtedy wreszcie uznam, że to nie przypadek. A może już dziś powinnam? Stoję między dwoma drzwiami: do zaufania i do kontroli. Na razie wybrałam trzecie – te do rozmowy, która nie obiecuje cudów, ale przynajmniej nie robi z nas wrogów.

Tylko czy to mądrość, czy tchórzostwo? I kiedy człowiek wie, że to, co leży w schowku, jest tylko zgubą przypadkowego pasażera, a kiedy – mapą do czyjegoś drugiego życia?