Dla wszystkich byliśmy idealną parą. Tylko ja wiedziałam, co się dzieje za zamkniętymi drzwiami.
Na zdjęciach - uśmiechnięci, dopasowani. On w eleganckiej koszuli, ja z delikatnym makijażem i ręką opartą o jego ramię. Nikt by nie powiedział, że między nami od dawna nie było nawet zwykłego “jak się masz".
Przyjmowaliśmy gości, chodziliśmy razem na rodzinne uroczystości, spacerowaliśmy w niedzielę po parku. On trzymał mnie za dłoń, ale tylko wtedy, gdy ktoś patrzył. W domu - cisza. Ciężka, gęsta, jak gruby koc narzucony na wszystko, czego nie da się powiedzieć.
Nie krzyczał. Nigdy mnie nie uderzył. Nie zdradzał - przynajmniej nic o tym nie wiem. Ale patrzył przez mnie, jakby mnie nie było. Latami żyłam obok człowieka, który nie pytał, czy boli mnie głowa, czy dobrze spałam, czy jeszcze w ogóle istnieję.
Najgorzej było wieczorami. On siadał z gazetą albo włączał telewizor. Ja próbowałam rozmawiać, zagaić, zapytać, czy zje kolację. Odpowiadał: “Nie jestem głodny" albo “Cicho, mecz leci". A potem milczał do rana.
Czasem myślałam, że wolałabym, żeby mnie zdradził. Miałabym powód, żeby odejść. A tak? Byłam więźniem relacji, w której nie było nic, co można by złapać za gardło i krzyknąć: “Widzicie?! To dlatego!"
Z zewnątrz - perfekcyjni. W środku - puste pokoje, w których nikt się nie przytulał, nie pytał, nie czekał.
I któregoś dnia obudziłam się z jedną myślą: jeśli nie zrobię nic, umrę. Nie fizycznie. W środku. Na zawsze.
Zaczęłam od najprostszej rzeczy — przestałam udawać. Nie nakładałam makijażu, kiedy wychodziliśmy razem na zakupy. Nie zakładałam sukienki, gdy przychodzili goście. Nie uśmiechałam się, kiedy ktoś mówił: "Ale z was zgrana para". Nie odpowiadałam już: "Tak, jesteśmy razem tyle lat i wciąż się kochamy". Milczałam. A to milczenie mówiło więcej, niż kiedykolwiek mogły powiedzieć moje słowa.
Marek zauważył to dopiero po kilku tygodniach. Kiedy pierwszy raz zostawiłam jego koszulę nieuprasowaną. Kiedy nie przygotowałam obiadu. Kiedy nie zapytałam, o której wróci. Wtedy podniósł wzrok znad gazety i powiedział z lekkim rozbawieniem:
- Coś się dzieje?
- Nie. Nic się nie dzieje - odpowiedziałam. - Od lat.
Nie odpowiedział. Wrócił do czytania, jakby usłyszał tylko szum radia. Ale coś się zmieniło. Przestałam być tłem. Zaczęłam być widoczna, choćby przez swoją obojętność.
Wieczorami siadałam przy stole z kubkiem herbaty i zapisywałam myśli. Kupiłam zeszyt, taki w twardej okładce, i pisałam wszystko: co mnie boli, czego mi brakuje, co pamiętam z czasów, kiedy jeszcze się śmialiśmy. A potem zamykałam ten zeszyt i odkładałam go na półkę. Był tylko mój. Jedyny, kto naprawdę mnie słuchał.
Zgłosiłam się na terapię indywidualną. Potrzebowałam zrozumieć, dlaczego przez tyle lat godziłam się na życie w emocjonalnym pustkowiu. Psycholożka zapytała mnie na pierwszym spotkaniu:
- Czego pani teraz potrzebuje?
Zaniemówiłam. Nikt mnie o to nie pytał od lat. A już na pewno nie Marek.
Zaczęłam otwierać oczy. Na siebie. Na swoje potrzeby, marzenia, lęki. Zrozumiałam, że nie chcę się rozwodzić z powodu zdrady, przemocy czy dramatów — tylko dlatego, że już mnie tam nie ma. Że nie mogę dłużej udawać życia.
Przy kolejnej próbie rozmowy Marek zaśmiał się ironicznie.
- Ty chyba zbyt dużo oglądasz tych babskich programów. Życie to nie bajka.
- Nie, Marek - odpowiedziałam spokojnie. - Życie to nie bajka. Ale to nie znaczy, że muszę w nim grać rolę statysty.
I wtedy po raz pierwszy od lat podniósł na mnie wzrok nie z obojętnością, ale z czymś na kształt zdziwienia. Jakby zobaczył kobietę, a nie mebel. Jakby dopiero teraz do niego dotarło, że coś się wymyka.
Ale ja już byłam gdzie indziej. Może jeszcze w tym samym domu, przy tym samym stole. Ale w środku… byłam daleko. Coraz dalej od niego. Coraz bliżej siebie.
Powiedziałam mu o separacji w niedzielę rano. Siedział przy stole, jadł jajko na twardo i czytał gazetę, jakby w tym domu nic nigdy się nie zmieniało. A ja już byłam spakowana. Walizka stała w korytarzu.
- Wynajęłam mieszkanie - powiedziałam cicho. - Na razie na trzy miesiące. Potrzebuję przestrzeni.
Nie zareagował od razu. Odłożył gazetę, starannie, bez pośpiechu. Spojrzał na mnie bez emocji.
- Przesadzasz - rzucił. - Przecież nic złego się nie dzieje.
- Właśnie. Nic. I to mnie boli najbardziej.
Wstałam, założyłam płaszcz. Zanim zamknęłam za sobą drzwi, usłyszałam jeszcze, jak w kuchni odstawia kubek na stół. Bez pożegnania. Bez słowa. Tak samo, jak przez ostatnie lata.
Nowe mieszkanie było niewielkie, ale pachniało świeżą farbą i początkiem. Przez pierwsze dni nie potrafiłam spać — nie dlatego, że było obco, ale dlatego, że wreszcie było cicho w sposób, który nie bolał.
Zaczęłam żyć swoim rytmem. Budziłam się, kiedy chciałam. Czytałam książki, które zawsze odkładałam "na później". Zaczęłam chodzić na jogę. Pisałam więcej. Oddychałam.
Po dwóch tygodniach dostałam od niego SMS-a:
"Może przyjdziesz na obiad? Porozmawiamy. Może jeszcze da się to wszystko naprawić."
Spojrzałam na wiadomość i przez dłuższą chwilę nic nie czułam. A potem przyszła myśl, której wcale się nie spodziewałam: A może powinnam dać mu szansę? Może teraz naprawdę mnie usłyszy?
Ale zaraz potem przyszła druga. Ta, która bolała mocniej, ale była prawdziwa:
Najtrudniej odejść nie od człowieka, tylko od złudzenia, że kiedyś będzie lepiej.