Po jego śmierci byłam w szoku. Nie dlatego, że odszedł - chorował od miesięcy, wiedzieliśmy, że ten dzień w końcu nadejdzie. Ale nawet gdy jesteś przygotowana, tak naprawdę nigdy nie jesteś gotowa. Życie dzieli się na „z nim” i „po nim”, a ten drugi rozdział zawsze zaczyna się brutalnie.
Trzy dni po pogrzebie zadzwonił telefon. Nieznany numer. Odebrałam automatycznie, z głową pełną spraw do załatwienia - dokumenty, testament, notariusz.
Myślałam, że to ktoś z banku, może prawnik. Ale kobieta po drugiej stronie nie zapytała, czy to żona Jana. Ona to wiedziała. I od razu przeszła do rzeczy.
- Przykro mi z powodu pani straty. Ale musimy ustalić, jak podzielimy spadek.
Zamarłam. - Słucham?
- Ja i Jan byliśmy razem ponad dziesięć lat. Wiem, że był też z panią. Nie mam pretensji. Po prostu uważam, że należy mi się część.
Najpierw myślałam, że to jakiś ponury żart. Może ktoś pomylił numery. Ale potem ona zaczęła wymieniać fakty, które znać mógł tylko ktoś bardzo bliski. Daty jego wyjazdów, rzeczy, które lubił, zdjęcia, które rzekomo robili na wspólnych wakacjach.
Zaciskałam telefon w dłoni, słuchając, jak kobiecy głos rozrywa moje życie na strzępy. Wszystko, co uważałam za pewne, zaczęło chwiać się pod ciężarem jednej rozmowy.
Nie od razu przerwałam rozmowę. Byłam zbyt zszokowana. Po drugiej stronie słuchawki słychać było tylko spokój. Żadnych wyrzutów, żadnych emocji. Jakby mówiła o czymś zupełnie normalnym — jakby dwie kobiety dzielące jednego mężczyznę to była kwestia organizacyjna, nie zdrady.
- Mam dokumenty - dodała. - Jan zabezpieczył mnie, przekazał mi część udziałów w firmie, mamy wspólne konto oszczędnościowe. Nie chcę się kłócić, ale chcę być traktowana poważnie.
Rozłączyłam się bez słowa. Długo jeszcze siedziałam w kuchni, w tej ciszy, która po jego śmierci stała się jeszcze cięższa. Mój mąż. Mój Jan. Ojciec moich dzieci. Mężczyzna, z którym spędziłam ponad dwadzieścia lat życia.
A jednocześnie człowiek, który przez dziesięć lat prowadził drugie życie — z inną kobietą. Tego samego dnia otworzyłam jego komputer. Nie miałam siły grzebać w jego rzeczach wcześniej, ale teraz… musiałam.
Folder oznaczony jako “praca”. A w nim dziesiątki zdjęć z kobietą, która do mnie dzwoniła. Wyjazdy w góry, kolacje, święta. Nawet wspólna Wigilia, kiedy rzekomo był w delegacji. Na jednym z nagrań widziałam go, jak dekoruje choinkę w jej mieszkaniu. Uśmiechnięty. Spokojny. Taki sam, jakim był dla mnie dzień wcześniej, kiedy składał mi życzenia przez telefon.
Był mistrzem równoległego życia. Dwie kobiety. Dwa światy. I żadna z nas — jak sądził — nie miała się nigdy dowiedzieć o drugiej.
Powiedziałam córce. Synowi na razie nie. Bałam się jego reakcji. Moja córka patrzyła na mnie długo i tylko zapytała: - Mamo, ty to wiedziałaś?
Nie. Nie wiedziałam. A może nie chciałam wiedzieć? Teraz, z perspektywy czasu, widzę znaki. Te wszystkie nagłe wyjazdy, delegacje, tajemnicze rozmowy, które zawsze musiał kończyć, gdy wchodziłam do pokoju. Mówił, że to klienci. Że praca, stres, zmęczenie. Wierzyłam. Bo chciałam wierzyć.
Z kobietą z telefonu spotkałam się kilka tygodni później. Przyszła na to spotkanie elegancka, spokojna. Z dokumentami w ręku. Nie chciała walczyć. Pokazała mi wspólne lokaty, konto, zdjęcia. Mówiła o Janie z czułością — zupełnie tak, jakbym słyszała siebie sprzed lat. Nazywała go „naszym Janem”, ale ja nie mogłam wykrztusić słowa.
Na koniec powiedziała tylko jedno zdanie, które do dziś słyszę w głowie: - On naprawdę panią kochał. Ale i mnie też. Po swojemu.
Wyszła. A ja zostałam w salonie, w tym samym miejscu, w którym z nim tańczyłam w nasze rocznice, piłam wino po kolacji, płakałam na jego ramieniu, gdy zmarła moja matka.
Długo walczyłam z gniewem. Bo jak pogodzić się z tym, że ktoś, komu ufałaś bezgranicznie, przez lata żył w kłamstwie? Jak spojrzeć na wspólne zdjęcia i nie widzieć w nich obłudy? Jak kochać wspomnienia, które nagle stały się podejrzane?
Ale z czasem przyszło coś innego. Nie akceptacja. Raczej rezygnacja. I cichy bunt przeciwko temu, by dać się zdefiniować przez jego decyzje. On odszedł - nie fizycznie, ale wcześniej, po kawałku, latami. Ja zostałam. Z dziećmi. Z domem. Z życiem, które muszę jakoś dalej poukładać.
Nie walczyłam o spadek. Oddałam jej część tego, co chciała. Nie dla niej. Dla siebie. Bo nie chciałam już mieć w sobie trucizny. Zgodziłam się podpisać ugodę, ale postawiłam jeden warunek: nie chce jej więcej widzieć. Nie chce słyszeć o jej życiu z moim mężem. Dla mnie to koniec.
Zostawił po sobie dwa światy. Dwie kobiety. Dwoje dzieci z jednej strony, samotność z drugiej. I nie powiedział ani słowa. Do żadnej z nas nie napisał listu, nie zostawił wyjaśnienia. Zniknął tak, jak żył - w podzielonym życiu.
Dziś mija rok od tamtej rozmowy. Nadal śni mi się jego głos. Nadal czasem sięgam po telefon, by mu coś powiedzieć. Nadal boli. Ale mniej. Uczę się żyć z nową wersją przeszłości.
I powtarzam sobie jedno zdanie, gdy przychodzi noc: nie ja zawiodłam. To on nie umiał wybrać.
 
         
                            
                         
                         
                         
                         
                         
                         
                         
                         
                         
                         
                 
                 
                 
                 
                 
                 
                 
                 
                 
                 
                 
                 
                 
                