"Mamo, czy ty oszalałaś?" - zapytała, zanim zdążyłam zdjąć płaszcz. "Instruktor tańca? Randka? W twoim wieku?"
Moim wieku. To zawsze brzmi jak wyrok. Jakby po sześćdziesiątce jedynym legalnym uczuciem było zmęczenie.
Zamiast róż dostałam wykład o "godności wieku". Serio. Różowy bukiet leżał jeszcze na siedzeniu samochodu, pachniał słodko, trochę jak dawniej, gdy mąż przynosił mi kwiaty "tak po prostu". A ja stałam w przedpokoju, słuchając własnej córki, która patrzyła na mnie tak, jakby przyłapała mnie na czymś wstydliwym.
"Wyszłaś na pośmiewisko" - dodała, krzyżując ręce na piersi. A ja poczułam, jak w środku we mnie pęka coś, czego nie zauważałam od lat. Tę cienką, kruchą warstwę, która oddziela kobietę od roli matki, wdowy, babci, kogoś "rozsądnego".
Tymczasem ja wcale nie czułam się rozsądna. Czułam się żywa.
Instruktor zaprosił mnie na kawę po zajęciach. Normalnie, spokojnie, bez cienia dwuznaczności. Powiedział, że lubi moją energię. Że przy mnie lepiej się tańczy, bo się uśmiecham oczami. Ja, która przez lata zapomniałam, że w ogóle mam oczy, nie mówiąc już o uśmiechu.
Ale dla mojej córki to był skandal. "Godność wieku", "co ludzie powiedzą", "to nie przystoi". Mówiła tak, jakby miała pięćdziesiąt lat doświadczenia życiowego więcej niż ja. Jakby to ona była matką, a ja nastolatką, która wróciła z imprezy za późno.
Patrzyłam na nią i myślałam tylko o jednym: kiedy właściwie moje dziecko zaczęło mnie wychowywać? I dlaczego z takim zapałem?
A róże w samochodzie powoli traciły zapach.
Nie zdążyłam jej odpowiedzieć, bo córka już się nakręcała, chodząc po przedpokoju tam i z powrotem, jakby próbowała wydeptać w panelach ścieżkę rozsądku, po której mam wreszcie zacząć chodzić. Mówiła szybko, nerwowo, cedząc słowa jak nauczycielka, która wzywa rodzica na dywanik: że powinnam mieć więcej dystansu, że ludzie wykorzystują takie kobiety jak ja, że jestem naiwna.
Ja milczałam, nie dlatego, że nie miałam nic do powiedzenia, tylko dlatego, że nie chciałam krzyczeć. Od lat nie krzyczałam na nikogo, nawet wtedy, gdy mój mąż umierał, a ja musiałam być "tą silną", "tą odpowiedzialną", "tą, która da radę". Tylko nikt mnie nie zapytał, czy chcę być tą kobietą.
Teraz córka oczekiwała, że znowu wejdę w rolę tej rozsądnej, dojrzałej, przewidywalnej. Ale ja tego wieczoru nie czułam się żadną z tych rzeczy. Poczułam się jak ktoś, kto nagle przypomniał sobie, że ma serce. I że ono potrafi się poruszyć, kiedy naprzeciwko stoi mężczyzna, który patrzy na mnie uważnie, bez protekcji, bez oceniania.
W końcu przerwałam jej tyradę.
"Kasiu, to tylko kawa. Nie ślub. Nie przeprowadzka. Kawa."
"Nie traktuj mnie jak idiotki!" - warknęła. - "Wiem, jak to wygląda. On ma pięćdziesiąt lat. Przystojny. Przyzwyczajony do uwagi. Robi z tobą to samo, co z innymi kursantkami!"
"A skąd wiesz?" - zapytałam spokojnie. - "Byłaś tam? Rozmawiałaś z nim?"
Córka spiorunowała mnie wzrokiem.
"Po co ci to wszystko, mamo? Po co komuś w twoim wieku jakieś… emocje?"
W twoim wieku. Po raz drugi tego wieczoru. Usiadłam na krześle i nagle zrobiło mi się ciężko, ale nie na tyle, żeby zrezygnować. Bo jej słowa zaczęły brzmieć jak pytanie, na które sama nie znała odpowiedzi. Może bała się myśleć o mnie inaczej niż jako o kimś, kto jest od lat "stabilny", "bezpieczny", "przewidywalny". Może czuła się zagrożona tym, że zaczynam żyć po swojemu.
"Po prostu chcę spróbować czegoś nowego" - powiedziałam. - "Chcę się nauczyć tańczyć, czuć się… żywa. Czy to naprawdę tak źle?"
Kasia westchnęła głośno. "Nie rozumiesz. Ludzie będą gadać."
"A ty?" - zapytałam delikatnie. - "To ty będziesz gadać? Czy ludzie?"
To ją zatrzymało. Przez chwilę patrzyła na mnie z czymś, co wydawało się mieszaniną złości i smutku. Jakby nagle zobaczyła mnie inaczej - nie jako matkę, która siedzi w domu i piecze serniki, tylko jako kobietę z własnymi pragnieniami. I właśnie to ją najbardziej bolało.
"Nie chcę o tym więcej mówić" - rzuciła i wyszła, trzaskając drzwiami.
Kiedy w mieszkaniu zrobiło się cicho, nagle poczułam, jak opada ze mnie napięcie. Usiadłam na sofie, zdjęłam płaszcz i zaczęłam bawić się paskiem torebki, jakby to miało mi pomóc poukładać myśli. Wrócił obraz z lekcji tańca - sala pachnąca drewnem, delikatne światło, muzyka, która wchodziła pod skórę. I on, Marek, stojący naprzeciwko, uśmiechnięty lekko, trochę nieśmiało.
"Ma pani świetne wyczucie rytmu" - powiedział wtedy, po jednej z prób. - "I pięknie pani patrzy. Z zaangażowaniem. To rzadkie."
Zaskoczyło mnie to bardziej, niż chciałam przyznać. Bo ja przez lata byłam niewidzialna. Najpierw dla męża, który zajęty swoją chorobą odsunął się ode mnie, a potem dla świata, który natychmiast włożył mnie do szuflady "wdowa po pięćdziesiątce".
A teraz ktoś mówił mi, że mam piękne oczy. Że moje spojrzenie coś w nim porusza.
Byłam jak wyschnięta ziemia, która nagle poczuła kroplę wody.
Następnego dnia długo zastanawiałam się, czy pójść na tę kawę. Córka nie odzywała się od wczoraj. W mieszkaniu panowała dziwna cisza, taka, która potrafi wykrzyczeć więcej niż słowa. Ale myśl o Marku wracała do mnie uporczywie.
W końcu wysłałam mu krótką wiadomość: "Spotkamy się? Jestem wolna od 17".
Odpisał po minucie: "Z przyjemnością".
Kiedy zobaczyłam go w kawiarni, siedział przy stoliku pod oknem, trzymał w dłoniach filiżankę i patrzył na ulicę, jakby próbował odgadnąć, którą stroną się pojawię. Zamachał do mnie, a ja poczułam, że serce przyspiesza mi jak nastolatce przed pierwszą randką.
"Jak minął dzień?" - zapytał, kiedy usiadłam.
"Intensywnie" - uśmiechnęłam się, nie chcąc zaczynać od rodzinnych dramatów.
Rozmawialiśmy długo, o muzyce, o tym, jak zaczął uczyć tańca, o jego dawnej pracy, którą zostawił, bo miał dość siedzenia w biurze. O moim życiu, o tym, jak bardzo zmieniło się po śmierci męża. Słuchał. Uważnie. Nie oceniał, nie dawał rad, nie silił się na mądrości. Po prostu patrzył na mnie, jakby naprawdę był ciekawy, co mam do powiedzenia.
W pewnym momencie spojrzał na moje dłonie, które nerwowo skubały serwetkę.
"Jest pani spięta. Coś się stało?" - zapytał cicho.
"Moja córka uważa, że to skandal, że tu jestem" - odpowiedziałam po chwili. - "Że jestem za stara."
Uśmiechnął się delikatnie, ale z takim ciepłem, że zrobiło mi się gorąco.
"Niech pani posłucha" - powiedział. - "Wiek jest tylko informacją o tym, ile razy widzieliśmy w życiu wschód słońca. Nic więcej. A jeśli ktoś ma problem z pani szczęściem… to może problem jest w nim, nie w pani."
Ten wieczór był jednym z najprzyjemniejszych od lat. Kiedy wracałam do domu, miałam wrażenie, że powietrze jest lżejsze, a chodnik pod stopami bardziej sprężysty.
Następnego dnia rano telefon zadzwonił o ósmej. Córka.
"Mamo, możemy porozmawiać?" - zapytała chłodno, bez przywitania.
Usiadłam na brzegu łóżka i poczułam, że w żołądku robi mi się twardy węzeł.
"O czym?" - zapytałam ostrożnie.
"O tym twoim… romansie" - powiedziała. - "Musimy ustalić, co dalej. Bo ja tak tego nie zostawię."
Zamarłam. Romansie. Jakby mówiła o zdradzie, skandalu, czymś brudnym.
W jednej sekundzie wszystkie miłe wspomnienia wczorajszego wieczoru zawisły w powietrzu jak kruche bańki mydlane. I poczułam, że jeśli teraz ustąpię, jeśli znów dam się wepchnąć w rolę tej rozważnej i przygaszonej, którą wszyscy znają, to już nigdy nie odzyskam siebie.
"Kasiu" - powiedziałam powoli. - "Nie będziemy nic ustalać. Moje życie to moje życie. I nie pozwolę ci mówić mi, co mi wolno, a czego nie."
Po drugiej stronie zapadła cisza. Długa. Gęsta.
"Czyli wybierasz jego zamiast mnie?" - zapytała w końcu z wyrzutem.
"Nie wybieram jego" - odpowiedziałam. - "Wybieram siebie."
Usłyszałam jej ciężki oddech. Potem krótkie, ostre: "Musimy porozmawiać. Ale twarzą w twarz. Przyjadę wieczorem."
Rozłączyła się.
A ja zostałam z telefonem w ręku, sercem bijącym jak szalone i jednym, jedynym pytaniem: czy tak właśnie wygląda moment, w którym matka przestaje być matką, a zaczyna być kobietą?
I czy jestem gotowa ponieść cenę?