Kupił nowe perfumy. Takie drogie, których nigdy wcześniej nawet nie chciał powąchać. I to był pierwszy moment, kiedy coś we mnie drgnęło - takie ciche "coś tu nie gra".

Ale wtedy jeszcze zagłuszyłam to logicznym tłumaczeniem: facet po pięćdziesiątce też może chcieć o siebie zadbać. Prawda?

Potem poszło szybciej, niż byłam gotowa zauważyć. Najpierw jedna koszula, potem druga. Nagle wszystkie były dopasowane, modne, jak z witryny sklepu, do którego zwykle wchodziliśmy tylko wtedy, gdy było -70 procent.

Zaczął kupować buty sportowe, takie z tych "oddychających", a przecież przez lata sam mówił, że to bzdura wymyślona na potrzeby marketingu. Do tego dieta. Oczyścił lodówkę w jeden wieczór. Wyrzucił moją ulubioną śmietanę, schował masło "żeby nie kusiło", a w zamian ustawił pudełka z hummusem i twarożkiem proteinowym.

"Zacząłem czytać o zdrowiu" - powiedział z dumą, kiedy patrzyłam, jak wciąga na siebie nową koszulkę do ćwiczeń. "Chcę zadbać o siebie."

Byłam z siebie dumna. Serio. Myślałam, że wreszcie do niego dotarło, że musi zrobić coś dla swojego serca, bo jego ojciec zmarł młodo. Że dojrzał. Że mu zależy. Wspierałam go. Chwaliłam. Gotowałam zdrowiej. Sama nawet zaczęłam wychodzić z nim na spacery, bo wierzyłam, że robimy to jako para, że zbliży nas to do siebie.

Ale im więcej chwaliłam, tym bardziej… uciekał. Znikał na siłowni nie godzinę, ale dwie. Wracał z mokrymi włosami, pachnący tą nową wodą toaletową. Uśmiechnięty. Taki, jakiego nie widziałam od lat. Nawet telefon zamienił na nowszy model. Nagle potrzebował lepszego aparatu, bo "zaczyna prowadzić dziennik treningowy".

Zaczęłam widzieć, jak jego telefon świeci dłużej niż zwykle. Jak obraca go w dłoniach, kiedy wchodzi SMS, ale nie pokazuje mi, od kogo. Jak wychodzi z kuchni, "bo muszę zadzwonić do Krzyśka z pracy".

Nie chciałam być paranoiczna. Nigdy nie byłam tą kobietą, która zagląda do kieszeni, która sprawdza zapachy koszulek. Zawsze byłam wierząca. Może za bardzo.

Pewnego wieczoru położyłam mu na talerzu sałatkę. Taką, jaką by chciał: feta light, oliwki, pomidory, wszystko w doskonałych proporcjach, żeby miał białko, błonnik i jak najmniej kalorii.

Wrócił późno, po dwudziestej drugiej. Weszedł jakiś nieobecny, w ogóle nie spojrzał na stół. Dopiero kiedy zamknął się w łazience, poczułam ten zapach - nie jego perfum, innych. Kwiatowych. Lekko słodkich. Na jego skórze.

Pierwszy raz od lat poczułam, że serce boli fizycznie. Kiedy wyszedł, powiedział, że "przeciągnęło mu się cardio". Patrzyłam na niego i wiedziałam, że kłamie, ale wtedy jeszcze nie miałam odwagi zapytać. Nie chciałam być tą kobietą, która rujnuje własny dom jednym pytaniem.

Dwa dni później dostałam odpowiedź, o którą nawet nie prosiłam. Poszłam do łazienki nastawić pranie, wrzucić jego sportowe rzeczy. W kieszeni spodni treningowych coś zaszeleściło. Wyciągnęłam mały, lekko zgnieciony paragon. Restauracja, której nie znaliśmy.

Data: poprzedni wieczór. Godzina: 20:17. Dwie pozycje: wino białe, pizza z owocami morza. Normalnie uznałabym, że był z kolegą z pracy. Ale kiedy obróciłam paragon, na odwrocie zobaczyłam dopisane długopisem jedno zdanie: dzięki za wieczór, następnym razem ja wybieram miejsce. Serduszko na końcu.

Trzymałam ten paragon palcami tak, jakby mnie oparzył. Serce waliło mi jak oszalałe, a w gardle rosła gula, której nie mogłam przełknąć. Nie miałam już wątpliwości. Nie było sensu udawać, że nie widzę tego, co było napisane czarno na białym.

Wieczorem siedziałam przy stole, paragon między mną a filiżanką herbaty. Kiedy wszedł, spojrzał na mnie i od razu wiedział. Zamarł. Nie udawał zdziwienia. Tylko westchnął, cicho, jak ktoś, kto od dawna czekał na ten moment.

"Chcesz o czymś porozmawiać?" - zapytałam. Głos drżał mi tak, że aż mnie to irytowało. Usiadł naprzeciwko. Wzrok wbił w blat. Milczał długo, aż zaczęłam podejrzewać, że zaraz wyjdzie, jak gdyby nigdy nic. W końcu jednak powiedział:

"Nie chciałem, żebyś dowiedziała się w ten sposób."

Te słowa zapamiętałam jak wyrok. Nie chciał, żebym się dowiedziała - czyli było co ukrywać. Zanim zapytałam, dodał:

"To nie jest nic poważnego."

"Poważnego?" - powtórzyłam. - "Czyli jednak coś jest."

Zacisnął szczękę, spojrzał na mnie w końcu prosto.

"Poznałem kogoś na siłowni. Po prostu… dobrze nam się rozmawia."

"Rozmawia?" - poczułam, że usta mi drżą. - "To dla kogo były te perfumy? Z kim jadłeś kolację? Dla kogo ta cała dieta, te koszule, to wszystko?"

Nie odpowiedział. A jego milczenie było gorsze niż każde kłamstwo.

"Od kiedy?" - zapytałam. - "Powiedz mi chociaż tyle."

Spuścił wzrok. "Pół roku."

Pół roku. Sześć miesięcy, sto osiemdziesiąt dni. Sto osiemdziesiąt kolacji, poranków, zakupów. Tyle czasu żyłam obok człowieka, który był gdzieś indziej. Wstałam. Musiałam odejść od stołu, bo miałam wrażenie, że się duszę. Otworzyłam okno, zimne powietrze uderzyło we mnie jak cios. Za plecami usłyszałam jego krok.

"Nie chciałem cię zranić."

Roześmiałam się. Ten śmiech był pusty, gorzki, bardziej jak kaszel.

"To ci się bardzo nie udało."

Wtedy przyszedł moment, który pamiętam do dziś. Nie przeprosił. Nie próbował. Nie walczył. Tylko powiedział:

"Nie wiem, co dalej. Ale… chyba potrzebuję zobaczyć, jak to się potoczy."

Zobaczyć. Tak jakby moje życie było serialem, który można pilotem przewinąć, jeśli się znudzi.

Tej nocy nie spałam ani minuty. Patrzyłam w sufit i myślałam tylko jedno: dla kogo właściwie zmienił całe swoje życie? Dla niej. Dla kobiety, której nawet nie znałam. Której imienia nie wypowiedział. Dla jakiejś obcej, która dostała wszystko to, o co ja prosiłam przez lata: uwagę, troskę, wysiłek. Jego czas. Jego energię. Jego… najlepszą wersję.

A ja? Ja dostałam rolę widza w spektaklu, który kiedyś nazywał się moim małżeństwem.

Rano spakowałam torbę i pojechałam do mojej siostry. Nie chciałam odchodzić na zawsze, chciałam tylko oddychać. On nie zadzwonił. Ani razu. Tylko wysłał SMS: "Odpocznij. Porozmawiamy później."

To "później" nigdy nie nadeszło.

Bo po dwóch dniach zobaczyłam na Facebooku zdjęcie. Jego zdjęcie. Z siłowni. Uśmiechnięty. Obok niego ona - młodsza, szczupła, z tym kwiatowym zapachem, który już znałam. Zrobili selfie przed lustrem, a on miał tę swoją nową koszulkę, tę, w której zawsze wracał tak szczęśliwy.

Pod zdjęciem był komentarz jej przyjaciółki: "W końcu wyglądasz, jakbyś żyła."

Zamknęłam telefon i poczułam, że coś we mnie umiera. Ale wtedy zrozumiałam jedną rzecz. On nie odszedł dlatego, że byłam gorsza. Odszedł dlatego, że chciał być kimś nowym - a ja przypominałam mu kim był.

A jeśli ktoś ucieka od własnego odbicia, nie jesteś w stanie go zatrzymać. I może na tym właśnie polega prawda, którą odkrywają kobiety po pięćdziesiątce: że czasem największą siłą jest nie walczyć o kogoś, kto już dawno odszedł. Tylko pozwolić mu iść.

A potem zacząć… siebie.