To bolesny temat, ale postanowiłam opowiedzieć...

Moje dziecko urodziło się w terminie. To była dziewczynka. Waga 3300 g, wzrost 50 cm. Byłaby zdrowym dzieckiem, gdyby nie szereg czynników.

Powiem w skrócie: poród był bardzo trudny, personel szpitala położniczego nie mógł sobie poradzić. Szyjka macicy długo się nie otwierała, stymulacja nie pomagała, rodziłam przy 5 palcach rozwarcia.

Byłam cała pokiereszowana... ale... było już za późno. Dziecko urodziło się z ciężkim niedotlenieniem. Skutkowało to wodogłowiem, zapaleniem płuc... porażeniem mózgowym...

Ta straszna diagnoza brzmiała jak wyrok. Najpierw była intensywna terapia. Moje dziecko było pod respiratorem i nieznacznie poruszało rączkami. Płakałam. Lekarze mówili: „Zostaw ją... nie da się nic zrobić... Przecież możesz jeszcze urodzić”.

Kiedy mój mąż się dowiedział, długo milczał, wpatrywał się w jeden punkt... Potem nagle powiedział: „Lekarze mają rację. Lepiej zostawmy ją” - wziął wtedy moją rękę i westchnął, jakby zrzucił z siebie ciężar odpowiedzialności. Myślał, że jestem tego samego zdania. Ale milczałam tylko dlatego, że z powodu bólu nie było miejsca na słowa. Gdy dowiedział się, że nie zamierzam zostawić córki, mąż wyznał, że nie może tak żyć...

To był koniec. Tak, zabrałam dziecko. Nie miałam z czego żyć, a co dopiero wychowywać chore dziecko. Nazwałam moją córkę Wiktorią, rozmawiałam z nią codziennie i wydawało się, że mnie rozumie, mrugając oczami. To było wszystko, co mogła zrobić. Chodziłam do lekarzy, ale darmowa medycyna była prawie bezsilna. W pewnym momencie zrezygnowałam....

Próbowałam prosić męża o pomoc, ale on uparcie unikał rozmowy ze mną. Zrozumiałam, że tak naprawdę nie mogę nic zmienić, oddanie dziecka byłoby równoznaczne ze śmiercią. Lepiej umrzeć od razu.... Otworzyłam drzwi wejściowe, żeby ludzie mogli wejść, otworzyłam okno i wdrapałam się na parapet. W tym momencie moja córeczka po raz pierwszy krzyknęła. Była głodna.

Nie wyobrażacie sobie wszystkich emocji, które poczułam w ciągu dwóch sekund. Z pełną determinacją zamknęłam okno i nigdy więcej o tym nie myślałam. Wzięłam Wiktorię na ręce i obiecałam, że nigdy jej nie zostawię. Pozbierałam się i poszłam prosić ludzi o pomoc. Internet nie był wtedy tak rozpowszechniony, a media społecznościowe jeszcze nie istniały. Napisałam ogłoszenia i umieściłam je na drzwiach.

Ludzie przychodzili do mnie i przynosili co mogli. Jedzenie, pieniądze, ubrania. Rozpoczęłyśmy leczenie. Po pewnym czasie w naszym życiu pojawił się mężczyzna. Jak teraz pamiętam, przyszedł, przyniósł ogromną lalkę i trochę pieniędzy.

Opowiadał o tym, jak zawsze marzył o posiadaniu dziecka, ale nie udało im się z żoną. Zarzuciła mu, że nie ma pieniędzy i zostawiła go. Przyszedł do nas i z takim podziwem patrzył na moją córeczkę. Nie tak jak inni. Wyjątkowo. Przychodził coraz częściej i zawsze z prezentami, a wkrótce zakochaliśmy się i zaczęliśmy razem mieszkać.

On pracował, a ja zajmowałam się naszą córką. Zawsze podkreślał, że Wiktoria to „nasza” córka.

Udało mi się nawet pojechać do Niemiec i zwiedzić różne miasta.

Wiktoria miała bardzo długą i ciężką rehabilitację. Ale przezwyciężyliśmy wszystko. Wika ma teraz 25 lat, a jej brat Waldek 20 lat. Jesteśmy najszczęśliwszą rodziną. Wika bardzo kocha swojego tatę i nadal ma swoją pierwszą lalkę. Wika jest również mistrzynią w pływaniu.

Cud? Nie, wiara, miłość, cierpliwość...

To bolesny temat, ale postanowiłam opowiedzieć... ponieważ tak wiele mam jest teraz w podobnej sytuacji. Poza tym jest znacznie więcej możliwości, by pomóc swojemu dziecku. Wika nie odzyskała w pełni sił, ale to nie przeszkodziło jej odnaleźć się w tym życiu.

Wierzcie w swoje dzieci. Uwierzcie w siebie. Kochajcie. Doceniajcie. I wszystko się ułoży!

Główne zdjęcie: kakao.im