Tak się złożyło, że w moim mieszkaniu mieszkał syn z rodziną. Młodzi wprowadzili się do mnie zaraz po ślubie. Razem z synem i synową przeżywałam narodziny ich dzieci i wszystkie ich dziecięce choroby.
Synowa była na urlopie macierzyńskim przy pierwszym, drugim a także trzecim dziecku. Potem i ona, i ja na zmianę brałyśmy zwolnienia lekarskie razem z dziećmi. Ciągły zgiełk, obowiązki domowe i problemy nie pozwalały na odpoczynek.
Przyznam szczerze, że cieszyłam się na emeryturę jak na dar od losu. Skreślałam dni w kalendarzu, bo naprawdę nie mogłam się już doczekać. Sielanka trwała tylko sześć miesięcy. Codziennie rano odwoziłam syna i synową do pracy, potem robiłam wnukom śniadanie, karmiłam ich, a następnie odprowadzałam do przedszkola i szkoły.
Potem z najmłodszą wnuczką szłyśmy na spacer do parku, następnie wracałyśmy do domu, gotowałyśmy obiad, sprzątałyśmy, robiłyśmy pranie, a potem jeszcze zawoziłam dzieci do szkoły muzycznej.
Wszystkie moje dni były zaplanowane co do minuty. Mimo to udawało mi się znaleźć czas na własne hobby: czytanie i haftowanie. Pewnego dnia dostałam sms od syna. Kiedy go przeczytałam, nie mogłam uwierzyć własnym oczom.
Myślałam, że ktoś robi sobie ze mnie żarty. Później dowiedziałam się, że wiadomość do mnie wysłał przez pomyłkę. Było już jednak za późno, bo jego słowa wciąż mnie nawiedzały. Powiedziałam wtedy synowi, że mu wybaczyłam, ale potem nie miałam ochoty mieszkać z nim i jego rodziną pod jednym dachem.
Nawet po czasie nie mogę zrozumieć, jak miał sumienie napisać: „Matka żyje na moim garnuszku, a my jeszcze musimy wydawać pieniądze na jej lekarstwa”. Ja każdy grosz z mojej emerytury wkładałam do wspólnego wora, a większość leków dostaję jako emerytka. Taki mam przywilej.
Nie powiedziałam nic synowi, po prostu wynajęłam mieszkanie i wyprowadziłam się, tłumacząc im, że wygodniej będzie mi żyć samej niż dzielić mieszkanie z ich rodziną. Musiałam jednak co miesiąc płacić czynsz, który pochłaniał praktycznie całą moją emeryturę.
Przed przejściem na emeryturę kupiłam sobie laptopa. Synowa odwodziła mnie wtedy od jego zakupu, argumentując, że nie będę umiała sobie z nim poradzić. Ale dałam sobie radę. Pomogła mi córka jednej z moich przyjaciółek.
Robiłam zdjęcia swoich prac i zamieszczałam je na portalach społecznościowych. Potem poprosiłam też byłe koleżanki z pracy o polecenie mnie. W ciągu tygodnia moje hobby zaczęło przynosić pierwsze prawdziwe pieniądze.
Nie były to gruszki na wierzbie, ale przynajmniej miałam pewność, że nie będę musiała się płaszczyć przed synem i prosić go o pieniądze. Po miesiącu przyszła do mnie jedna z sąsiadek i poprosiła, żebym za opłatą nauczyła jej wnuczkę haftować i szyć.
Ta dziewczynka została moją pierwszą uczennicą, z czasem miałam jeszcze dwie małe dziewczynki. Rodzice moich uczennic hojnie płacili za lekcje swoich dzieci.
Stopniowo moje życie odzyskiwało kolory, ale przestałam utrzymywać bliskie kontakty z rodziną syna, czasem spotykamy się na uroczystościach rodzinnych, ale nic więcej.
Główne zdjęcie: str