W sobotę rano znów zniknął. Torba na wędki, ten sam flanelowy sweter, zapach benzyny i krótkie "będę w niedzielę".

Znałam ten scenariusz od miesięcy. "Ryby", mówił. Zawsze te cholerne ryby. Kiedyś nawet kupił mi filety z marketu i udawał, że sam złowił.

Ale coś się nie zgadzało. Nie pachniał jeziorami. Nie był zmęczony. I nigdy nie przynosił zdjęć. Raz tylko zauważyłam dziwny ślad szminki na jego termosie.

Powiedziałam sobie wtedy, że to przypadek. W końcu to mężczyzna, a mężczyźni nie zauważają takich rzeczy. Ale coś we mnie drgnęło. I nie ucichło.

Zosia, moja sąsiadka z drugiego piętra, nigdy nie przepuszczała okazji do plotki. Ale tego dnia nie plotkowała. Powiedziała to cicho, prawie ze współczuciem: "Widziałam go w sobotę. Nie nad rzeką. W centrum. Z jakąś kobietą. Trzymali się za ręce". Poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy. Nie dopytałam. Wystarczyło mi jedno zdanie.

Nie zrobiłam sceny. Nie urządziłam awantury. Zamiast tego usiadłam wieczorem z kieliszkiem wina i spojrzałam na swoje odbicie w oknie. Kim byłam? Żoną od trzydziestu lat, matką, gospodynią, czasem towarzyszką. Ale kiedy ostatnio byłam kobietą?

Nie spałam całą noc. O świcie wstałam i napisałam plan. Nie, nie plan zemsty. Plan ratunku. Dla siebie.

Zaczęłam chodzić do fryzjera. Kupiłam sobie czerwony płaszcz, taki, jakiego nigdy nie odważyłabym się nosić. Zaczęłam gotować tylko dla siebie. Nowe przepisy. Smaki, których on nie znosił. Chodziłam sama do kina. Sama do kawiarni. Uśmiechałam się do obcych ludzi. Zaczęłam oddychać.

A jego nie konfrontowałam. Nadal wyjeżdżał "na ryby". Wracał w niedzielę wieczorem, trochę bardziej milczący, trochę bardziej nieobecny. I nie miał pojęcia, że jego żona powoli się budzi. Z letargu. Ze ślepej miłości. Z bycia tłem.

Pewnego dnia, kiedy wrócił, nie zapytałam, jak było. Powiedziałam tylko, że byłam w teatrze. I że planuję krótki wyjazd z koleżankami. Spojrzał na mnie zaskoczony. "Ty?" - zapytał. Uśmiechnęłam się. "Tak, ja. Zasłużyłam na coś więcej niż czekanie w kuchni".

Nie zaprzeczył. Nie zapytał, czy wiem. Ale zaczął się gubić. Przynosił kwiaty, robił śniadania. Zaczął mówić "kocham", jakby chciał zakląć rzeczywistość, która wymykała mu się z rąk. Ale ja już nie byłam tą samą kobietą.

Nie szukałam rewanżu. Nie chciałam go upokorzyć. Ale wiedziałam, że teraz mam wybór. Po raz pierwszy od lat.

Kiedy kolejny raz powiedział, że jedzie na ryby, spojrzałam mu w oczy i powiedziałam: "W takim razie ja jadę do spa. Będę w niedzielę". I wyszłam. Z podniesioną głową. Z czerwoną szminką. I z poczuciem, że wracam - do siebie.

Bo czasem nie trzeba krzyczeć, żeby odzyskać siebie. Czasem wystarczy odwrócić się i zacząć żyć inaczej. Cicho. Ale z godnością.