Po rozwodzie nie chciałam nikogo widzieć. Dosłownie. Odcinałam się od znajomych, przestałam odbierać telefony, unikałam rodzinnych spotkań.

Miałam wrażenie, że każda rozmowa kończy się pytaniem: "A jak ty sobie radzisz sama?" A ja nie chciałam być "sama". To nie był mój wybór. To on odszedł - a ja zostałam z ciszą, w której każda godzina przypominała mi o pustce.

Tego dnia poszłam do przychodni po wyniki badań. Nic groźnego, zwykła kontrola. Czekałam w kolejce, przeglądając telefon, kiedy za plecami usłyszałam męski głos: "Pani Doroto, długo się nie widzieliśmy…"

Zamarłam. Ten głos znałam lepiej niż własne myśli. Minęło ponad 30 lat, odkąd słyszałam go ostatni raz.

Odwróciłam się powoli, serce biło mi jak szalone. I zobaczyłam go - Marka. Moją pierwszą miłość. Chłopaka z liceum, z którym byłam pewna, że spędzę całe życie. Zniknął wtedy nagle, bez słowa.

Po maturze miał wyjechać na wakacje do rodziny i… po prostu się nie odezwał. Latami tłumaczyłam to sobie na tysiąc sposobów, a potem nauczyłam się nie wracać do tego tematu.

- Marek? - zapytałam cicho, jakby bałam się, że to tylko moja wyobraźnia płata mi figle.

- Tak - uśmiechnął się z tym samym lekkim skrzywieniem, które kiedyś doprowadzało mnie do śmiechu. - To naprawdę ty. Jak to możliwe?

Usiedliśmy razem na ławce pod oknem. On przyszedł z matką na kontrolę, ja czekałam na wyniki. Rozmowa toczyła się najpierw niezgrabnie, z dystansem. Ale po kilku minutach wszystko wróciło: jego sposób mówienia, poczucie humoru, to jak patrzył mi prosto w oczy, jakby nic i nikt poza mną się nie liczył. Przez godzinę śmiałam się więcej niż przez ostatni rok.

Wymieniliśmy numery. Gdy wyszłam z przychodni, ręce mi się trzęsły. Czułam się jak nastolatka, która dostała pierwszego SMS-a. Marek napisał wieczorem. "Cieszę się, że cię zobaczyłem. Może napijemy się kiedyś kawy?" Odpisałam: "Może. Ale to musi być dobra kawa."

Spotkaliśmy się tydzień później. Poszliśmy do starej kawiarni przy rynku, która - o dziwo - wciąż istnieje. Rozmawialiśmy godzinami. O tym, co się wydarzyło przez te lata. O moim małżeństwie, które skończyło się po dwudziestu pięciu latach wspólnego życia, z czego ostatnie pięć było już tylko cichym współistnieniem. O tym, że on też był żonaty, ale owdowiał pięć lat temu. O dzieciach, pracy, samotnych świętach.

W końcu zapytałam:

- Dlaczego wtedy się nie odezwałeś? Wtedy, po maturze?

Spojrzał na mnie poważnie.

- Mój ojciec dostał zawału, musiałem zostać we Włoszech dłużej. Tam dostałem propozycję pracy. W tamtych czasach nie było tak łatwo zadzwonić, a ja… byłem młody, głupi, przestraszony. Potem minęło kilka miesięcy i pomyślałem, że pewnie już o mnie zapomniałaś.

Nie zapomniałam.

Zaczęliśmy spotykać się częściej. Na spacer, na kawę, na koncert. Czasem nic nie mówiliśmy, tylko siedzieliśmy obok siebie, patrząc na ludzi, którzy mijali nas z pośpiechem. A ja czułam, że serce, które zasklepiło się przez lata bólu, pęka powoli, by znów zrobić miejsce dla ciepła.

Nie wiem, co z tego będzie. Może tylko kilka wspólnych chwil. Może coś więcej. Ale wiem jedno: nie jesteśmy za starzy na uczucia. Na zauroczenie, na niepewność, na emocje, które ściskają gardło.

Po rozwodzie myślałam, że to już koniec. A to był dopiero początek. Tylko innego rozdziału. I może - lepszego. Bo teraz już wiem, czego nie chcę. Ale też - czego pragnę.