O 7:15 rano usłyszałam odgłos zamykanego kufra. Zaspana wyszłam z sypialni, myśląc, że mąż szykuje się do wyjazdu służbowego. Zamiast tego zobaczyłam go w przedpokoju, w kurtce i z walizką w ręku. Twarz miał napiętą, jakby od tygodni ćwiczył w lustrze to, co zaraz powie.

- Wyprowadzam się - rzucił, nawet na mnie nie patrząc. - Do Anki.

Zamarłam. Przez kilka sekund nie zrozumiałam, o kim mówi.

A potem nagle obraz stał się ostry jak zdjęcie w albumie: Anka, koleżanka z jego biura, z którą siedziałam przy jednym stole na niejednym grillu, którą kiedyś pocieszałam po rozwodzie, której pożyczałam książki. Anka, do której miałam zaufanie.

Zaczęło się kilka miesięcy wcześniej, choć wtedy nie dostrzegałam znaków. Mąż wracał później, tłumacząc się „nawałem projektów”. W weekendy nagle miał „spotkania z klientami”.

Czasem słyszałam, jak chowa telefon do kieszeni, kiedy wchodziłam do pokoju. Wmawiałam sobie, że przesadzam - przecież byliśmy razem prawie trzy dekady, a ja znałam go jak własną kieszeń.

Najgorsze przyszło, kiedy uświadomiłam sobie, że ona była blisko nas przez cały ten czas. Była na naszych rocznicach, widziała, jak kupujemy nowy stół do jadalni, jak śmiejemy się z synem przy niedzielnym obiedzie. Wiedziała, kim jestem dla niego, a mimo to…

Pierwsze tygodnie po jego odejściu były jak koszmar na jawie. Ludzie dzwonili, pytali, czy to prawda. Czułam wstyd, jakby zdrada była moją winą. Najgorsze były noce - budziłam się z uczuciem, że zaraz wejdzie do sypialni, położy się obok, jakby nigdy nic. Ale zamiast tego była cisza.

Pewnego dnia poszłam do sklepu i zobaczyłam ich razem. Nie chowali się. Ona miała na sobie płaszcz, który kiedyś jej pochwaliłam, a on trzymał ją za rękę w taki sposób, w jaki kiedyś trzymał mnie. Pomyślałam wtedy, że to chyba koniec mojego upokorzenia - zobaczyłam wszystko, co musiałam zobaczyć.

Zaczęłam powoli odzyskiwać siebie. Najpierw małe kroki - zmieniłam fryzurę. Potem większe - pojechałam na weekend nad morze, sama. Patrząc na fale, zrozumiałam, że choć straciłam męża, zyskałam coś, czego nie miałam od lat - wolność decydowania tylko o sobie.

Spotkanie z Anką przyszło niespodziewanie. Minęły prawie trzy miesiące. Weszłam do kawiarni, a ona siedziała przy stoliku w rogu. Spojrzałyśmy na siebie i przez chwilę trwała cisza. Nie wiem, czego oczekiwała - że podbiegnę, zrobię scenę? Zamiast tego podeszłam, patrząc jej prosto w oczy.

- Wiesz, co jest najgorsze? - powiedziałam spokojnie. - Nie to, że mi go zabrałaś. To, że przez lata byłaś w moim domu i patrzyłaś mi w twarz, planując to w swojej głowie.

Nie odpowiedziała. Odwróciła wzrok. A ja wyszłam, czując, że to ja tym razem odchodzę. Nie od męża, bo on odszedł już dawno. Od tego wszystkiego, co mnie więziło - od wstydu, od poczucia przegranej, od złudzeń.

Dziś wiem, że 27 lat nie poszło na marne - dały mi siłę, której wcześniej nie doceniałam. Nauczyły mnie, że zdrada nie kończy życia. Kończy tylko pewien jego rozdział. Bo teraz wiem, że największą zemstą jest nie nienawiść, ale szczęście - i ja właśnie zaczynam je sobie pisać od nowa