Mąż zaczął mi kupować kwiaty. Wtedy zrozumiałam, że mnie zdradza. Najpierw róże - czerwone, jak z walentynkowego snu. Potem tulipany, frezje, pachnące piwonie.

Każdego dnia inne. Jakby nadrabiał wszystkie lata milczenia, wszystkie urodziny, o których zapomniał, wszystkie dni kobiet, które zbył słowem "przecież wiesz, że cię kocham".

Byłam zaskoczona, ale i wzruszona. Myślałam: może coś w nim pękło? Może coś zrozumiał, dojrzał, zatęsknił? Przyjmowałam te kwiaty z uśmiechem i drżącym sercem. Codziennie dziękowałam losowi, że jeszcze potrafimy być dla siebie dobrzy. Że jeszcze nie wszystko stracone.

Zmieniał się. Był czuły. Pomagał w domu, pytał, czy czegoś potrzebuję. Jakbyśmy cofnęli czas o dwadzieścia lat. Znów byłam jego żoną, znów czułam się ważna. I tak bardzo chciałam wierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę.

Ale wtedy… wydarzyło się coś, co zmieniło wszystko. I nagle zrozumiałam, dlaczego naprawdę przynosił mi te kwiaty.

Zaczęło się od przypadkowej rozmowy z jego koleżanką z pracy. Spotkałyśmy się na zakupach, przy stoisku z warzywami. Uśmiechnęła się, powiedziała "Jak tam twoje wakacje w Pradze? Maciek mówił, że byliście razem." Wakacje w Pradze? Nigdy tam razem nie byliśmy.

Nie dałam po sobie poznać zaskoczenia. Zaśmiałam się, coś odburknęłam. Ale wewnątrz już wiedziałam, że muszę zrozumieć więcej. Wieczorem zapytałam go wprost. Uśmiechnął się, pocałował mnie w czoło i powiedział, że koleżanka musiała coś pomylić. Że to była służbowa podróż, on jechał sam, a ona coś przekręciła.

Nie uwierzyłam. Po raz pierwszy od dawna nie uwierzyłam ani słowa. Następnego dnia, kiedy wyszedł z domu, zaczęłam przeszukiwać szuflady, kieszenie płaszczy, schowek w samochodzie. I znalazłam - w schowku był folder hotelowy. Z eleganckiego, drogiego hotelu w Pradze. W środku rachunek za pobyt dla dwóch osób. I rezerwacja na weekend, który - jak pamiętam - spędziłam z gorączką, sama w łóżku. On wtedy mówił, że jest na szkoleniu.

Poczułam, jak nogi się pode mną uginają. Wszystko zaczęło układać się w całość. Kwiaty. Czułość. Kolacje, których nie gotował od lat. To wszystko nie było dla mnie. A raczej: było. Ale nie z miłości.

To było z litości. Z poczucia winy. Z chęci zamydlenia mi oczu.

Potem zauważyłam więcej. Że często się uśmiecha, ale jakby do siebie. Że telefon nigdy nie leży ekranem do góry. Że nawet jego perfumy się zmieniły - pachniał obco, jakby chciał być kimś innym.

Nie umiałam spać. Leżałam w ciemności, obok niego, i słyszałam każdy jego oddech. Czułam, że to już nie mój mąż. Że ten człowiek, z którym dzielę łóżko i życie, ma przede mną drugie życie. Którego nie jestem częścią.

Nie powiedziałam nic. Jeszcze nie. Zamiast tego zaczęłam zapisywać. Wszystko. Godziny powrotów. Smsy, które widziałam kątem oka. Czasem tylko urwane zdania - "Tęsknię już…", "Było cudownie", "Następnym razem".

I wtedy przyszedł dzień, który wszystko rozstrzygnął. Taki zwykły. On wrócił z pracy z kolejnym bukietem, tym razem białych róż. Usiadł, jak gdyby nigdy nic. A ja spojrzałam mu prosto w oczy i zapytałam:

- Jak ma na imię?

Zamilkł. Ręka z kwiatami zatrzymała się w powietrzu. Patrzył na mnie przez długą chwilę. A potem opuścił rękę i powiedział cicho:

- To nic nie znaczyło…

Ale ja już wiedziałam, że znaczyło wszystko. Nie zrobiłam sceny. Nie krzyczałam, nie rzucałam tymi różami o podłogę. Po prostu wstałam od stołu i poszłam do sypialni. Zamknęłam drzwi. Usiadłam na łóżku i zaczęłam oddychać. Głęboko. Równo. Powtarzałam sobie w głowie: "Spokojnie. Jeszcze nie teraz. Najpierw musisz wiedzieć wszystko."

Przez kolejne dni obserwowałam go już bez złudzeń. Jego spojrzenia, wyjścia, wiadomości, gesty - wszystko stało się jasne. Nie miał jednej zdrady. Miał romans. Relację. Kogoś, komu dawał emocje, których mnie już dawno nie potrafił dać.

Ale nie o nią chodziło najbardziej. Chodziło o mnie. O to, że przez dwa lata wierzyłam, że on się zmienia. Że może jeszcze coś się w nas tli. Że kwiaty są symbolem nadziei.

A one były tylko zasłoną. Któregoś wieczoru powiedziałam mu, że wiem wszystko. Że widziałam rachunki, wiadomości, folder hotelowy. Nie zaprzeczał. Nie walczył. Powiedział tylko:
- Przepraszam.

Tylko tyle. Spakował się tego samego dnia. Nie płakałam. Nawet nie czułam złości. Tylko pustkę. Jakby ktoś wyciął mi z życia kawałek, który i tak już dawno był martwy. Nie wiem, czy jeszcze kiedyś zaufam. Ale wiem jedno: wolę ciszę, niż kwiaty kupowane z poczucia winy.