Nie prosiłam o nic. Kiedy mama była jeszcze z nami, nigdy nie myślałam o tym, co stanie się z jej mieszkaniem. To był jej świat - mały salon z wysłużoną sofą, kuchnia, w której pachniało rosołem w każdą niedzielę, balkon z pelargoniami, które zawsze podlewała z takim uporem. To było jej miejsce, jej bezpieczny kąt.
Kiedy zmarła, zostałam z tym wszystkim - zapachem jej perfum w szafie, śladami po zdjęciach, które zdjęłam ze ścian, żeby je oczyścić. Dopiero wtedy, w kancelarii notarialnej, dowiedziałam się, że to mieszkanie zapisała właśnie mnie.
Pamiętam, że notariusz mówił spokojnie, mechanicznie. A ja słyszałam tylko echo w głowie: "To twoje". I czułam, jak w środku narasta we mnie wdzięczność, ale i coś w rodzaju ciężaru. Bo wiedziałam, że mama to zrobiła z miłości - chciała, żebym miała swoje miejsce, swój dom. Ale wiedziałam też, że to nie będzie proste.
Bracia i siostry dowiedzieli się kilka dni później. Myślałam, że zrozumieją. Że powiedzą: "To jej wola, tak chciała". Ale pierwsze, co usłyszałam, to:
- Ty zawsze byłaś jej ulubienicą. Zawsze miałaś lepiej niż my.
A potem:
- To nie jest sprawiedliwe. Powinniśmy to podzielić.
Patrzyłam na nich i czułam, jak mój głos więźnie mi w gardle. Chciałam krzyknąć: "To nie ja! To nie ja decydowałam!". Ale nic nie powiedziałam. Bo bałam się, że to zabrzmi jak wymówka.
Przez całe życie starałam się być tą, która nie robi problemów. Kiedy mama potrzebowała pomocy - byłam. Kiedy chorowała, to ja woziłam ją do lekarza, robiłam zakupy, gotowałam obiady. Ale nigdy nie myślałam o tym, że to jest jakiś "kapitał", który kiedyś wróci. Robiłam to, bo ją kochałam.
A teraz? Teraz czuję, jakby każdy mój gest był oceniany przez pryzmat tego mieszkania. Jakby wszystko to, co było między nami - wspólne święta, uśmiechy, łzy - nagle zniknęło pod ciężarem tych czterdziestu kilku metrów kwadratowych.
Wieczorami nie mogę spać. Leżę i pytam siebie: "Może powinnam im to oddać? Może nie powinnam brać nic, skoro to tak boli wszystkich?". Ale potem przypominam sobie, jak mama głaskała mnie po głowie i mówiła: "Chcę, żebyś była bezpieczna, kiedy mnie zabraknie".
Wczoraj zadzwoniła do mnie starsza sąsiadka mamy, pani Krystyna.
- Twoja mama zawsze powtarzała, że jesteś jej największą dumą - powiedziała. - Wiesz, że to nie była tylko własność. To był jej sposób na powiedzenie ci: "Zasługujesz na swoje miejsce".
I wtedy coś we mnie pękło. Zrozumiałam, że to mieszkanie nie jest o pieniądzach, o "sprawiedliwości" czy "podziale". To jest o tym, że mama widziała we mnie coś ważnego. I że jej głos, choć już cichy, wciąż mówi mi: "To dla ciebie".
Nie wiem jeszcze, co zrobić z tym wszystkim. Bracia i siostry wciąż dzwonią - raz spokojnie, raz z wyrzutem. Mówią: "Podzielmy się tym po równo". A ja wciąż się waham - bo boję się stracić rodzinę. Boję się, że stanę się dla nich kimś obcym.
Ale wiem też, że jeśli teraz ustąpię, to tak, jakbym powiedziała: "Nie zasługuję na to, co mama chciała mi dać". A tego nie chcę. Bo mam prawo do tego miejsca, tak jak miałam prawo do jej miłości.
Dziś wieczorem siedzę w tym mieszkaniu. Pachnie jeszcze jej mydłem, stoi jej stary fotel. Czuję się tu jak w domu - moim domu. I choć nie wiem, jak to się wszystko skończy, wiem jedno: nie chcę już żyć tak, jakby każdy mój krok był prośbą o pozwolenie.
Bo to, co mama mi zostawiła, to nie tylko ściany. To siła, by powiedzieć: "To moje. I to nie jest chciwość - to miłość, która trwa".