Zawsze myślałam, że pomoc rodzinie to mój obowiązek. Że skoro mam jeszcze siły i zdrowie, to powinnam być tam, gdzie mnie potrzebują. Kiedy mój syn i jego żona poprosili mnie o pomoc przy wnuku, nie zastanawiałam się długo. - Babcia zawsze pomoże - mówiłam sobie.
Na początku myślałam, że to będzie kilka godzin dziennie. Miałam przychodzić, żeby zająć się małym, kiedy oni są w pracy. Ale szybko zrozumiałam, że to nie tylko zabawa z wnukiem.
Zanim zdążyłam się obejrzeć, mój dzień zaczynał się o siódmej rano - przychodziłam, żeby przygotować śniadanie, zaprowadzić wnuka do przedszkola, a potem… wszystko inne. Sprzątanie kuchni po ich śniadaniu, pranie, odkurzanie. - Och, mamo, jak dobrze, że jesteś, bo my nie mamy czasu - mówiła synowa z uśmiechem.
Po przedszkolu znów byłam ja - obiad, zabawa, spacery. Kiedy synowa wracała, ja wciąż byłam tam - z mopem w ręce albo przy kuchence, mieszając zupę. Zamiast "dziękuję" słyszałam: - Jeszcze tylko podgrzej dla nas kolację, dobrze? Idziemy dzisiaj do teatru.
Teatr, kolacje z przyjaciółmi, spotkania po pracy - ich życie toczyło się jak dawniej. Tylko że teraz to ja byłam częścią tego życia - jako cicha, niezauważana pomoc.
Syn mówił, że to normalne. - Przecież lubisz gotować, a mały tak dobrze czuje się z tobą - powtarzał. A ja czułam, że coś jest nie tak. Bo nie byłam tam jako babcia, która spędza czas z wnukiem. Byłam tam jak służąca, której zadaniem jest zrobić wszystko, żeby im było wygodnie.
Przez długi czas bałam się to przyznać nawet przed sobą. Bo przecież to mój syn, moja rodzina. Wnuk był dla mnie całym światem. Ale kiedyś, po kolejnym wieczorze, kiedy oni wyszli na kolację, a ja siedziałam w ich kuchni z garściami brudnych naczyń, poczułam coś, czego wcześniej nie znałam - złość.
Złość na to, że nikt nie zapytał, czy chcę. Że nikt nie zapytał, czy mam siłę. Że wszyscy zakładali, że przecież "babcia jest", więc wszystko załatwione.
Kiedy następnego dnia synowa powiedziała: - Mamo, jutro też byś przyszła? Mamy wieczorem znajomych - poczułam, że nie mogę. Że jeśli teraz tego nie powiem, to już nigdy nie znajdę w sobie odwagi.
- Nie, jutro nie przyjdę - powiedziałam cicho, ale stanowczo. - I chyba w ogóle już nie będę przychodzić tak często. Muszę pomyśleć o sobie.
Widziałam zaskoczenie w jej oczach. - Ale jak to? - zapytała, jakby nie rozumiała. - Przecież to dla małego!
- Tak, dla małego - odpowiedziałam. - Ale mały zasługuje na babcię, która cieszy się każdą chwilą z nim, a nie na kogoś, kto jest zmęczony i czuje się wykorzystywany.
Syn próbował mnie przekonywać, że przesadzam. Że przecież robię to z miłości. Ale ja wiedziałam, że miłość to nie jest poświęcenie siebie do ostatniego tchu. Miłość to też szacunek - do siebie i swoich granic.
Teraz rzadziej widuję wnuka. Ale kiedy już się spotykamy, naprawdę cieszę się tym czasem. Zabieram go na spacer, bawimy się w parku, a potem mówię: - Dobrze, a teraz babcia wraca do siebie. Bo nauczyłam się, że mam prawo mieć swoje życie. Mam prawo powiedzieć "nie".
Czasem syn dzwoni i mówi: - Mamo, wpadniesz? Mały pytał o ciebie. I wtedy jadę - ale na chwilę, żeby pobyć z nim naprawdę. I kiedy wracam do siebie, wiem, że to ja decyduję, ile daję z siebie - i że to wystarczy.
Nie jestem już tą kobietą, która bez słowa bierze na siebie cudze obowiązki. Nadal kocham mojego wnuka całym sercem. Ale już nie pozwolę, żeby ktoś wykorzystywał tę miłość jako darmową pomoc. Bo jestem babcią - a nie służącą.