W niedzielny poranek wstałam wcześnie, jak zawsze. Ugotowałam rosół, upiekłam świeży chleb i zrobiłam ulubiony sernik, który mój syn zawsze tak chwalił. Spakowałam wszystko do dwóch siatek - żeby miał co zjeść, żeby poczuł, że matka zawsze o niego dba.
Po drodze myślałam o tym, jak będzie zadowolony. Zawsze powtarzał, że mój rosół to najlepszy lek na zmęczenie. A ja… ja lubiłam ten moment, kiedy widziałam w jego oczach błysk zadowolenia.
Wiedziałam, że w niedzielę jest w domu. Przyszłam punktualnie - tak, żeby jeszcze spał i nie musiał się niczym martwić. Zapukałam raz, potem drugi. Cisza. Próbowałam zadzwonić - nie odebrał. Stałam tam dobre kilka minut, z siatkami w rękach i sercem bijącym coraz szybciej.
W końcu usłyszałam jego głos za drzwiami - cichy, niechętny. - Mamo, teraz nie mogę. Śpię jeszcze - powiedział i… zamknął się z powrotem w mieszkaniu.
Stałam tam, jakby ktoś uderzył mnie prosto w twarz. Przecież chciałam dobrze. Przecież całe życie starałam się mu dogodzić - gotowałam, sprzątałam, pomagałam, jak tylko mogłam. Jeszcze tydzień temu przyniosłam mu kurczaka pieczonego, dwa dni później zupę jarzynową, a w piątek upiekłam dla nich ciasto. Przychodziłam cztery, czasem pięć razy w tygodniu - zawsze z pełnymi rękami, z sercem pełnym miłości.
A on… od jakiegoś czasu próbował dać mi do zrozumienia, że może to już za dużo. Że może nie musi mieć codziennie mojej zupy i ciasta. Że ma swoje życie, swoją żonę, która też gotuje i chce dbać o swój dom. Ale ja nie chciałam tego słyszeć. Myślałam, że przecież matka zawsze będzie mile widziana.
Kiedyś powiedział cicho: - Mamo, wiesz, nie musisz tak często przychodzić. My sobie poradzimy. Ale ja udawałam, że tego nie słyszę. Przecież to moje dziecko. Zawsze będzie potrzebować matki, prawda?
Dopiero dziś, kiedy stałam pod jego drzwiami i czułam chłód poranka na twarzy, zrozumiałam, że nie jestem tam mile widziana. Że to, co miało być miłością i pomocą, stało się ciężarem, którego on nie chce dźwigać.
Wróciłam do domu z tymi siatkami, z tym rosołem, którego nikt nie chciał. Usiadłam w kuchni i rozpłakałam się. Bo przez całe życie myślałam, że wystarczy dawać - a ktoś zawsze będzie to przyjmować z wdzięcznością. Że jeśli będę najlepszą matką, to zawsze będę potrzebna.
Teraz czuję się, jakbym była obca w jego świecie. Jakbym nie miała już prawa tam wchodzić - z moim rosołem, moją troską, moją czułością.
Postanowiłam, że na razie nie będę się do niego odzywać. Nie dlatego, że go nie kocham. Ale dlatego, że muszę się nauczyć, że moje miejsce już nie jest tam - w jego kuchni, w jego życiu.
Nie chcę więcej czuć tego upokorzenia, kiedy staję z siatkami pod drzwiami i nikt ich nie otwiera. Nie chcę już być tą, która daje, kiedy nikt nie prosi.
Dzisiaj po raz pierwszy od lat zrobiłam obiad tylko dla siebie. Usiadłam w ciszy, sama. Rosół smakował inaczej - smutniej, ale był mój. I po raz pierwszy od dawna poczułam, że może też zasługuję na to, żeby ktoś zapytał: "A czego ty potrzebujesz?".
Bo wiem jedno: matka może kochać całym sercem, ale musi też umieć się wycofać. A ja… ja chcę w końcu poczuć, że moje życie to nie tylko czekanie z siatkami pod cudzymi drzwiami.