W dzień moich 60. urodzin mąż wręczył mi kopertę. Uśmiechał się dziwnie, jakby był trochę spięty, trochę skrępowany. Myślałam, że to bilety do teatru albo na jakiś weekendowy wyjazd, który planował w tajemnicy.
Ale kiedy otworzyłam i zobaczyłam pierwsze słowa - "Pozew o rozwód" - przestałam oddychać. Zamarłam, patrząc na niego, jakby w jednej chwili stał się obcym człowiekiem.
"Nie chcę dłużej tego ciągnąć, Haniu" - powiedział spokojnie. "To nie twoja wina. Po prostu… skończyło się."
Nie pamiętam, co odpowiedziałam. Może nic. Może po prostu patrzyłam na niego, a w głowie miałam głuchą ciszę. W tle wciąż grała cicho muzyka, bo w kuchni czekało ciasto, balony, dzieci z wnukami miały wpaść za godzinę. Włożyłam pozew z powrotem do koperty i poszłam do łazienki. Zamknęłam drzwi. Oparłam się o umywalkę. Serce waliło mi jak oszalałe.
Byliśmy razem czterdzieści lat. Czterdzieści. Poznaliśmy się, gdy miałam dziewiętnaście. On był starszy o pięć lat, spokojny, stabilny, miał plany, pracę, mieszkanie po dziadkach. Wydawał się ideałem. Po roku byłam już w ciąży. Ślub. Potem drugie dziecko. Praca, dom, wakacje w tym samym pensjonacie nad morzem. Zawsze wszystko układało się jakoś zwyczajnie. Może za zwyczajnie.
Od kilku lat czułam, że coś się zmienia. On był coraz bardziej nieobecny, coraz więcej czasu spędzał w pracy albo u kolegów. Ale nie podejrzewałam niczego konkretnego. Po prostu sądziłam, że się starzejemy. Że tak to już będzie.
Papiery rozwodowe okazały się tylko początkiem. Dwa tygodnie później dowiedziałam się, że ma kogoś. Młodszą, oczywiście. Kobietę, którą poznał w pracy. Miała czterdzieści dwa lata i "rozumiała go", jak sam to ujął. Nie powiedział mi tego wprost. Przypadkiem usłyszałam jego rozmowę przez telefon. "Ona się domyśla" - mówił. "Ale i tak nie będzie robić scen."
Pomylił się.
Sceny nie zrobiłam. Ale coś we mnie pękło. I nie była to rozpacz. To była złość. Że przez czterdzieści lat byłam "tą spokojną". Tą, która godziła, dźwigała, tłumaczyła dzieciom, że tata jest zmęczony. Tą, która znosiła ciche dni, chłód w łóżku, wieczne "nie mam teraz czasu". A teraz zostałam potraktowana jak stara rzecz do wyrzucenia. Bez wdzięczności. Bez szacunku. W moje własne urodziny.
Córka chciała, żebym do nich przyjechała. Żebyśmy spędziły razem kilka dni. Ale ja postanowiłam inaczej. Spakowałam się i pojechałam do Krynicy Morskiej, do tego samego pensjonatu, gdzie przez lata jeździliśmy razem. Sama. Wzięłam pokój z widokiem na las. Pierwszego dnia tylko płakałam. Drugiego chodziłam po plaży do zmęczenia. Trzeciego… zaczęłam oddychać.
Zadzwonił do mnie raz. Powiedział, że to wszystko było trudne, ale "musi być uczciwy wobec siebie". Że "jest za późno, by udawać". Nie odpowiedziałam. Bo już nie potrzebowałam odpowiedzi.
Wróciłam po tygodniu. I zaczęłam żyć inaczej. Zaczęłam chodzić na zajęcia dla seniorek w domu kultury. Zapisałam się na jogę. Zaczęłam piec chleby i sprzedawać je sąsiadkom. Po raz pierwszy od lat czułam, że robię coś tylko dla siebie. Nie dla niego. Nie dla dzieci. Dla siebie.
Rozwód przebiegł spokojnie. On był zdziwiony, że się nie kłócę. Że się zgadzam. Że nie błagam. Chyba chciał, żebym była słaba. Żebym cierpiała - wtedy byłby usprawiedliwiony. Ale ja już byłam kimś innym.
Dziś mam 61 lat. I czuję, że dopiero teraz zaczynam być sobą. Nie jestem już "żoną Marka", "matką dzieci", "panią domu". Jestem Hanną. Mam swoje życie. Swój rytm. Swój spokój.
A tamten dzień? Ten z kopertą? Paradoksalnie - był początkiem. Nie końcem. Początkiem wszystkiego, co ważne. Początkiem mnie.