- Mamo, a czemu ty się z nikim nie spotykasz? - zapytał mój syn, kiedy wracaliśmy razem z zakupów. Spojrzał na mnie uważnie, jakby chciał coś więcej niż tylko odpowiedź.

Zatkało mnie. To pytanie było jak nieoczekiwany podmuch wiatru, który zrywa z głowy czapkę, zanim zdążysz ją złapać.

Mój syn miał dopiero trzynaście lat, ale już zaczynał zadawać pytania, które bolały. Bo prawda była taka, że nie umawiałam się z nikim. I nie dlatego, że nie miałam okazji. Tylko dlatego, że bałam się… znowu czekać.

Rozwiodłam się trzy lata temu. Cichy rozwód, bez awantur, bez dramatów - przynajmniej na zewnątrz. Mój były mąż po prostu pewnego dnia oznajmił, że zakochał się w koleżance z pracy. Że chce spróbować jeszcze raz, być szczęśliwy. Że nie chce już rutyny i obowiązków, które go przytłaczają.

Z początku myślałam, że to chwilowe. Że się opamięta. Przez kilka miesięcy żyłam jak w zawieszeniu - nie zmieniałam nic, jakby wszystko miało wrócić do normy. Ale on nie wrócił. Spakował się i wyszedł. Zabrał tylko rzeczy osobiste i zostawił pustkę, która przez długi czas wypełniała każdy kąt w mieszkaniu.

Po rozwodzie próbowałam ułożyć życie na nowo. Znajomi przekonywali mnie, że czas ruszyć dalej, że jestem młoda, że zasługuję na szczęście. I ja sama czasem czułam tęsknotę za bliskością, za czyjąś obecnością. Ale wystarczyło jedno nieodpisane "Cześć" na portalu randkowym, by wrócił stary lęk.

Pamiętam, jak wyglądało moje małżeństwo pod koniec. Siedziałam wieczorami z telefonem w dłoni, czekając na wiadomość od męża. On zostawał dłużej w pracy, wracał późno, nie odpowiadał na smsy.

Wiedziałam, że coś jest nie tak, ale nie miałam odwagi tego nazwać. Każdy wieczór był jak gra w czekanie - może dziś zadzwoni, może dziś przytuli, może dziś powie, że mnie kocha. Ale coraz częściej zasypiałam sama, z niedopitym kubkiem herbaty i ciężarem niepewności w sercu.

I właśnie tego się boję najbardziej. Tego czekania. Tego powolnego odsuwania się, które boli bardziej niż jedno konkretne "odchodzę".

Po pytaniu syna długo milczałam. Wróciliśmy do domu i zajął się swoimi sprawami. A ja zostałam z tym pytaniem jak z cierniem pod skórą - niewidoczny, ale obecny cały czas.

Kilka dni później spotkałam przypadkiem kolegę z dawnych lat. Rozwiedziony, samotny, sympatyczny. Zaproponował kawę. Serce zabiło mi mocniej, ale z automatu odmówiłam. Po powrocie do domu uświadomiłam sobie, że odmówiłam nie dlatego, że nie chciałam. Tylko dlatego, że się bałam, że znowu kogoś wpuszczę za blisko, a potem znów zostanę sama z telefonem w ręku.

Wieczorem przysiadłam się do syna. Grzebał coś w telefonie, jak zwykle. - Pamiętasz, co mnie zapytałeś o randki? - rzuciłam. Spojrzał na mnie. - Pamiętam. No i? - Wiesz… chyba się boję znów kogoś polubić. Bo jeśli się zakocham, to znów będę czekać. A wiesz, co jest najgorsze? - Czekanie? - Czekanie, tak. Na coś, co nigdy nie przychodzi.

Nie powiedział nic. Ale po chwili położył mi głowę na ramieniu. I to było więcej niż tysiąc słów.

Dziś już wiem, że nie chcę żyć w lęku. Że może jeszcze nie jestem gotowa na randki, ale jestem gotowa mówić o tym, co czuję. Może któregoś dnia spotkam kogoś, kto nie każe mi czekać. Kto po prostu będzie.

A jeśli nie? To też dam radę. Bo dziś już wiem: miłość zaczyna się nie od "kliknięcia" na portalu, ale od odwagi spojrzeć sobie w oczy i powiedzieć: "Zasługuję na więcej"