O 18:00 w klubie podróżniczym był gwar, szum rozmów i odgłos przewracanych kartek z atlasów. Przyszłam tylko po to, żeby posłuchać prelekcji o Islandii i po cichu wyjść, nie rzucając się w oczy.

W tłumie pełnym młodszych ode mnie ludzi czułam się jak intruz. Usiadłam z boku, przy stoliku, na którym ktoś zostawił kubek po herbacie i folder z wyblakłym zdjęciem gór.

Nagle obok przysiadł się mężczyzna. Siwe włosy, spracowane dłonie, w oczach błysk, jakiego dawno nie widziałam. Rozłożył dużą, papierową mapę - taką prawdziwą, pachnącą farbą drukarską i kurzem - i spojrzał na mnie z uśmiechem.

"Dokąd chciałaby pani pojechać, gdyby mogła wybrać dowolne miejsce na świecie?" - zapytał, jakbyśmy znali się od lat.

Zdezorientowana roześmiałam się, próbując zbyć pytanie żartem. Ale on czekał na odpowiedź, patrząc z zaciekawieniem, a nie z uprzejmą pobłażliwością, którą tak często widziałam w oczach innych.

Odpowiedziałam więc: "Do Portugalii. Chciałabym zobaczyć ocean". I sama się zdziwiłam, jak lekko mi to przyszło, jakby w jego obecności odsunęła się na bok cała moja ostrożność.

Przez całą prezentację szeptem komentowaliśmy zdjęcia, wymienialiśmy się wspomnieniami z podróży, o których myślałam, że już nikogo nie będą obchodzić. Po spotkaniu zaproponował, że odprowadzi mnie do domu, bo - jak stwierdził - "tak się składa, że nasze drogi prowadzą w tę samą stronę". Droga, która zwykle wydawała mi się długa i męcząca, minęła w mgnieniu oka.

W kolejnych tygodniach zaczęliśmy spotykać się częściej - najpierw na kawę w klubie, potem na wieczorne spacery po parku. Okazało się, że ma 65 lat, jest wdowcem od ośmiu, i tak jak ja, długo myślał, że nic już go w życiu nie zaskoczy. Miał w sobie coś, co trudno opisać - spokój człowieka, który zna swoje miejsce w świecie, i ciekawość kogoś, kto wciąż chce się uczyć i poznawać.

Kiedyś zaprosił mnie na wieczór do swojej pracowni. Prowadził małe biuro podróży, które od dawna było bardziej pasją niż pracą. Wśród przewodników, globusów i zdjęć z różnych zakątków świata, wyciągnął starą, nieco postrzępioną mapę Portugalii.

"Zobacz - powiedział - tu jest Lizbona, tu Porto, a tu, na końcu, Cabo da Roca, miejsce, gdzie kończy się Europa i zaczyna ocean. Zabrałbym cię tam".

Poczułam ciepło w środku, takie, które pojawia się, gdy ktoś naprawdę słucha i pamięta twoje słowa. W moim wieku rzadko ktoś pyta, czego pragniesz - częściej zakładają, że już wszystko wiesz, że twoje marzenia są przeszłością. On pokazał mi, że to nieprawda.

Pewnego marcowego popołudnia, kiedy szliśmy wzdłuż rzeki, zapytał: "A gdybyśmy pojechali gdzieś razem tego lata? Tak po prostu, bez planów na zawsze, ale z mapą w ręku i otwartą głową?"

Zatrzymałam się i spojrzałam na niego. Słońce odbijało się w jego oczach, wiatr rozwiewał mi włosy, a ja poczułam się jak wtedy, gdy miałam dwadzieścia lat i wszystko było możliwe.

Pół roku później stałam na klifie Cabo da Roca, trzymając w dłoni jego dłoń. Wiatr był tak silny, że chustka zsunęła mi się z ramion, a włosy plątały się na twarzy. Przede mną szumiało i dudniło bezkresne, stalowoniebieskie morze, a fale, uderzając o skały, rozpryskiwały się na tysiące srebrnych kropli. W powietrzu mieszał się zapach soli, mokrych kamieni i czegoś jeszcze - czegoś, co pachniało wolnością.

Spojrzałam na niego. Miał na sobie cienką kurtkę, a w oczach ten sam błysk, który zobaczyłam w klubie podróżniczym tamtego wieczoru. Uśmiechnął się i ścisnął mocniej moją dłoń. "No i jesteśmy. Koniec Europy… a początek wszystkiego innego" - powiedział półżartem.

Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu, ale tym razem nie były to łzy smutku. W tym miejscu, gdzie ziemia kończyła się gwałtownym urwiskiem, a ocean zaczynał swoją nieskończoną wędrówkę, zrozumiałam, że życie wcale się nie zamknęło po sześćdziesiątce. Że jeszcze można marzyć, pragnąć, zaczynać od nowa. Że serce, nawet z bliznami, wciąż może bić mocno.

Kiedy stanęliśmy na tle zachodzącego słońca, on objął mnie ramieniem, a ja oparłam głowę o jego bark. Fale rozbijały się o skały, mewy krzyczały gdzieś wysoko, a ja myślałam tylko o jednym: dobrze, że wtedy, w tamtym klubie, usiadł obok mnie z tą mapą.

Bo może i nie wiemy, dokąd zaprowadzi nas droga. Ale czasem wystarczy, że ktoś pójdzie nią razem z nami, trzymając nas za rękę.