Pogrzeb był cichy, bez wielkich słów i tłumu ludzi. Tylko najbliżsi. Mój mąż nigdy nie lubił zamieszania wokół siebie, nawet kiedy żył. Po jego śmierci dom nagle zaczął brzmieć inaczej - ciszą, która ciążyła mi na ramionach jak mokry płaszcz.

Nie potrafiłam spać, jeść, myśleć. Chodziłam od pokoju do pokoju, dotykając rzeczy, które zostawił po sobie. Jego ulubiony sweter na oparciu krzesła. Zapach wody kolońskiej na kołnierzyku. Niedokończona książka na stoliku nocnym.

Kilka dni po pogrzebie zdecydowałam się uporządkować jego szufladę z dokumentami. Znałam ją dobrze - leżały tam faktury, instrukcje do sprzętów, stare gwarancje.

Ale tym razem, pod stertą papierów, znalazłam coś, czego wcześniej nie widziałam. Biała koperta. Zwyczajna. Tylko na niej, odręcznie, znajdowało się jedno słowo: "Ewa".

Miałam wrażenie, że moje serce przestało bić na moment. Usiadłam. Otworzyłam ją z drżącymi rękami. W środku był list. I to nie jakiś pospiesznie napisany na kolanie tekst. To był długi, starannie zapisany list. Każde słowo - przemyślane. Każda litera - jego pismo, które znałam lepiej niż własne.

"Jeśli to czytasz," - zaczynał - "to znaczy, że mnie już nie ma. Przepraszam, że nie powiedziałem ci wszystkiego wcześniej. Chciałem, ale nie potrafiłem. Bałem się twoich łez. I tego, że zabiorę ci spokój, który tak bardzo ci się należy."

Czytałam dalej i z każdym zdaniem moje oczy napełniały się łzami. Mój mąż wiedział, że choruje. Wiedział od ponad roku. Diagnoza była bezlitosna - nowotwór trzustki. Lekarz dał mu kilka miesięcy.

Ale on postanowił nic mi nie mówić. Leczył się po cichu, sam jeździł na badania, sam zmagał się z bólem. Przez cały ten czas udawał, że wszystko jest w porządku. Że to tylko zmęczenie, że stres, że przeziębienie. A ja mu wierzyłam.

W liście pisał, że chciał mi oszczędzić cierpienia. Że nie mógł znieść myśli, że patrzę, jak gaśnie. Chciał, żebym miała przy sobie "normalnego" męża jak najdłużej. Pisał też, że nie żałuje życia. Że największym szczęściem dla niego byłam ja. "Nie miałem wszystkiego" - napisał - "ale miałem ciebie. I to było więcej, niż zasługiwałem."

W liście prosił mnie, żebym nie zamykała się w żałobie. Żebym żyła. Wyjechała gdzieś, gdzie zawsze chciałam, ale brakowało odwagi. Żebym pozwoliła sobie na uśmiech, nawet jeśli na początku będzie przez łzy. "Bo jeśli ty będziesz żyć dalej - to tak, jakbym i ja jeszcze trochę istniał."

Siedziałam z tym listem w rękach, jakby trzymała w nich cały nasz wspólny czas. Żal ściskał mi gardło - bo nie zdążyłam się pożegnać, bo nie wiedziałam, bo nie mogłam mu towarzyszyć do końca. Ale jednocześnie czułam coś jeszcze - wzruszenie, czułość, ogromną miłość, która przetrwała nawet śmierć.

Od tamtej chwili minęły tygodnie. Wciąż często wracam do tamtego listu. Trzymam go w szkatułce przy łóżku. Czasem czytam fragmenty na głos, jakby on nadal był obok.

Ale zaczęłam też robić coś jeszcze - wychodzę z domu, spotykam się z ludźmi, zapisałam się na zajęcia plastyczne, na które zawsze brakowało mi odwagi. Pojechałam na weekend nad morze, gdzie kiedyś razem chodziliśmy po plaży.

Bo wiem, że on tego właśnie by chciał. Żebym żyła. Nie mimo jego śmierci - ale dzięki jego miłości.