Zaczęło się od telefonu. Zwyczajnego, krótkiego, ale pełnego napięcia.
- Mamo, możemy się u ciebie zatrzymać na jakiś czas? - zapytał syn.
- Tylko dopóki nie znajdziemy czegoś swojego. Mieszkanie nam wypowiedzieli, a z nowym są komplikacje. To kwestia może dwóch, trzech tygodni.
Nie zastanawiałam się długo. Miałam przecież dwa pokoje, żyłam sama od śmierci męża, a syn zawsze był dla mnie najważniejszy. Pomyślałam: "To będzie nawet miłe. Dom znów ożyje. Pojawi się śmiech, zapach młodości, może uda mi się pomóc".
Z radością rozłożyłam kanapę w salonie, kupiłam świeżą pościel i kilka rzeczy do lodówki, które lubią. Chciałam, żeby poczuli się u mnie dobrze. Jak u siebie.
Ale szybko zrozumiałam, że to "na chwilę" może trwać znacznie dłużej. I że to nie będzie spokojne, ciepłe współistnienie, jak sobie wyobrażałam.
Już pierwszej nocy miałam problem z zasypianiem. Drzwi do łazienki trzaskały co chwilę, w kuchni w nocy coś szurało. Rano weszłam zrobić sobie kawę - okazało się, że moje filiżanki zostały przesunięte, a ulubiona kawa wykończona bez słowa.
Synowa nawet nie powiedziała "dzień dobry", tylko z nosem w telefonie poprosiła:
- Można by tu jakoś postawić ekspres? Ten nasz. Twój czajnik to zabytek.
Pomyślałam, że to kwestia przyzwyczajeń, że każdy musi się odnaleźć. Ale z każdym dniem mój dom przestawał być moim. Syn zabrał mój pokój, bo "większy, a oni potrzebują miejsca na komputer i garderobę". Ja trafiłam na rozkładaną sofę w salonie, który od teraz był "wspólną przestrzenią".
Nie miałam już miejsca na swoje książki, które ustąpiły półkę "przydatnym rzeczom" synowej. W kuchni moje przyprawy zniknęły, a w ich miejsce pojawiły się pudełka z wegańskimi pastami i egzotycznymi ziarnami. Kiedy raz ugotowałam rosół, usłyszałam:
- Mamo, przecież wiesz, że Magda nie je mięsa. Nie myślisz o niej?
Nie, nie pomyślałam. Bo przez 60 lat życia nikt nie kazał mi tego robić. Ale teraz w moim własnym domu wszystko musiałam uzgadniać. Telewizor grał do późna, w łazience wieczny bałagan, a kiedy poprosiłam, żeby wynieśli śmieci, Magda rzuciła półżartem:
- O, mamy grafik?
Mojego grafiku nikt nie respektował. Nie byłam już gospodynią, byłam dodatkiem - kimś pomiędzy gosposią a zbędnym meblem. Kiedy wieczorem chciałam obejrzeć mój serial, słyszałam, że "leci coś ciekawszego". Kiedy zaprosiłam koleżankę na herbatę, spojrzeli po sobie z zakłopotaniem:
- Nie mówiłaś, że ktoś przyjdzie. Mamy dziś spotkanie online.
Przestałam czuć się u siebie. Przestałam mówić. Coraz częściej siedziałam z książką w kuchni, żeby nie przeszkadzać. Czasem nawet cicho wychodziłam na spacer, by odetchnąć i nie czuć, że jestem kulą u nogi we własnym życiu.
Kiedy po dwóch miesiącach zapytałam nieśmiało, czy mają już jakieś informacje o nowym mieszkaniu, usłyszałam tylko:
- Wiesz, mamo, z tą sytuacją na rynku… to wszystko się opóźnia. Nie wiadomo, kiedy.
Tamtego wieczoru nie spałam. Płakałam w poduszkę jak dziecko. Poczułam się przezroczysta, niepotrzebna, wyparta z własnego miejsca. Wstydziłam się tego uczucia, bo przecież to mój syn. Moja rodzina. Ale nie tak to miało wyglądać. Gościnność nie miała oznaczać rezygnacji z siebie.
Rano wstałam wcześniej niż zwykle. Usiadłam z kartką papieru i napisałam:
"Kochani. Muszę odzyskać swoją przestrzeń. Potrzebuję ciszy, spokoju, miejsca, w którym znów będę mogła oddychać. Wiem, że nie będzie wam łatwo, ale proszę — do końca miesiąca znajdźcie inne rozwiązanie. Kocham was, ale muszę też pokochać siebie".
Zostawiłam list na stole. Syn odczytał go po powrocie z pracy. Przez chwilę milczał. Potem powiedział cicho:
- Mamo… przepraszam. Nie zauważyłem, jak bardzo cię zepchnęliśmy na margines.
Nie był zły. Nie było krzyku. Tylko zrozumienie. I to wystarczyło.
Wyprowadzili się dwa tygodnie później. Było mi żal, było mi smutno. Ale gdy zostałam sama, po raz pierwszy od miesięcy zaparzyłam swoją ulubioną kawę, w swoim kubku, i w ciszy obejrzałam wieczorny serial. I pomyślałam: jestem u siebie. W końcu.