Po śmierci męża długo nie mogłam patrzeć na żadnego mężczyznę. Samotność była jak ciężki płaszcz - grzała wspomnieniami, a jednocześnie przyduszała, odbierała powietrze.
Każdy poranek zaczynał się od tej samej pustki obok, od tej samej ciszy, która bolała bardziej niż najgłośniejsza kłótnia. Z czasem nauczyłam się funkcjonować: zakupy, wnuki, praca w ogrodzie. Ale serce… serce było zamrożone.
I nagle, któregoś deszczowego popołudnia, zadzwonił telefon. Nieznany numer, głos męski, głęboki, a jednak znajomy. "Pamiętasz mnie? Matura, ostatnia ławka, nasze rozmowy o muzyce?" - usłyszałam i w jednej sekundzie przeniosłam się o czterdzieści lat wstecz.
To był Marek - mój dawny kolega z klasy, ten, z którym nigdy nic nas oficjalnie nie łączyło, ale którego obecność zawsze wywoływała u mnie cichy dreszcz.
Serce zaczęło walić jak u nastolatki. Stałam w kuchni z telefonem w dłoni i nagle nie byłam wdową w czarnym swetrze, tylko tą dziewczyną z warkoczami, która śmiała się z jego żartów na przerwach.
"Może spotkamy się na kawę?" - zaproponował. Zwykłe, proste pytanie. A jednak w mojej głowie otworzyło lawinę wspomnień i emocji, których nie byłam gotowa poczuć.
Zgodziłam się, choć dłonie trzęsły mi się jeszcze długo po rozmowie. Przez kolejne dni przygotowywałam się jak do egzaminu: stałam przed lustrem, wybierałam sukienkę, której nie nosiłam od lat, poprawiałam fryzurę, choć w środku wciąż słyszałam głos: "Po co? Przecież to nic nie znaczy". A jednak serce wiedziało swoje.
Spotkaliśmy się w kawiarni w centrum miasta. Kiedy wszedł, poznałam go od razu. Oczy miał te same - trochę zmęczone, ale z błyskiem, którego nie zgasił czas. Uśmiechnął się, a ja poczułam, że znowu mam siedemnaście lat.
Rozmawialiśmy godzinami. Najpierw ostrożnie, jakbyśmy sprawdzali, czy grunt pod nogami jest bezpieczny. O rodzinach, o pracy, o tym, kto jeszcze z naszej klasy żyje, a kogo już nie ma. Potem coraz śmielej - o marzeniach, o tęsknotach, o tym, co nam się nie udało.
Powiedział, że owdowiał pięć lat temu. Że też nie potrafił przez długi czas spojrzeć na żadną kobietę. Że dopiero teraz poczuł, iż chciałby jeszcze raz spróbować żyć naprawdę. A ja słuchałam i miałam wrażenie, że każde jego zdanie jest odpowiedzią na pytania, których nawet nie odważyłam się zadać.
Czas płynął inaczej. W jego obecności zniknęła pustka, którą nosiłam w sobie od śmierci męża. Nie czułam zdrady wobec przeszłości, choć tego się najbardziej bałam. Czułam, że w moim sercu robi się miejsce - nie na zastępstwo, ale na coś nowego, czego wcale się nie spodziewałam.
Kiedy wychodziliśmy z kawiarni, deszcz już ustał, a na mokrym bruku odbijały się światła latarni. Marek odprowadził mnie do samochodu. "Może jeszcze się spotkamy?" - zapytał niepewnie, jak chłopak, który boi się odmowy. Spojrzałam na niego i pierwszy raz od dawna odpowiedziałam bez wahania: "Chciałabym".
Tej nocy długo nie mogłam zasnąć. Myślałam o mężu, o naszym wspólnym życiu, o pustce, którą zostawił. Ale myślałam też o tym, że życie nie kończy się wraz z żałobą. Że nawet po latach ciszy można usłyszeć bicie własnego serca na nowo.
Nie wiem, dokąd zaprowadzi mnie ta znajomość. Nie wiem, czy wystarczy nam odwagi, by otworzyć nowy rozdział. Ale wiem jedno - ten telefon, ten głos z przeszłości przypomniał mi, że wciąż jestem kobietą, która potrafi się uśmiechać, rumienić, czekać. A to uczucie - jakby znów miało się siedemnaście lat - jest bezcenne.