Zamówiłam wyciąg z naszego konta, ot tak - żeby sprawdzić, jak stoimy z finansami przed zimą. Zawsze to ja pilnowałam rachunków, kredytu i zakupów większych niż nowy toster.

Tym razem jednak coś mnie tknęło: kilka razy, gdy wspominałam o przelewach, mąż reagował dziwnie nerwowo, jakby chciał zmienić temat albo pośpiesznie wyłączyć komputer.

"Nie przesadzaj, wszystko jest pod kontrolą" - powtarzał. A ja poczułam, że jeśli czegoś nie sprawdzę sama, to pewnej nocy obudzę się z długiem, którego nawet nie rozumiem.

Wyciąg przyszedł mailem. Kliknęłam, myśląc, że to będzie kilka stron rutyny: prąd, gaz, rata kredytu, zakupy w markecie, raz na jakiś czas kino czy restauracja. Ale już na drugiej stronie zobaczyłam regularne przelewy - zawsze w podobnej kwocie, zawsze z tym samym tytułem: "darowizna prywatna".

Najpierw sądziłam, że to jakaś pomyłka. Ale kwoty pojawiały się co miesiąc, czasem dwa razy. A najdziwniejsze - numer konta odbiorcy. Nie widniało nazwisko, tylko adres. Ulica, której nie znałam, w dzielnicy, do której nigdy nie mieliśmy powodu zaglądać.

Serce przyspieszyło. Darowizna? Na kogo? Na co? W głowie zaczęły krążyć hipotezy. Może wspiera jakąś fundację, tylko mi nie powiedział? Ale po co wtedy adres zamiast nazwy? Może pomaga znajomemu w kłopotach finansowych? Tylko dlaczego miałby to ukrywać przede mną? A może… może to wcale nie była pomoc, tylko coś, o czym nie chciał, żebym wiedziała.

Sprawdziłam adres w internecie. Zwykły blok z wielkiej płyty. Trzy piętra, balkon z anteną satelitarną, obdrapana klatka schodowa. Wysunęłam krzesło tak gwałtownie, że Zosia, nasza kotka, uciekła pod stół. Wpatrywałam się w ekran, jakby tam miała się pojawić odpowiedź.

Wieczorem, gdy wrócił, zachowywał się normalnie. Uśmiechnął się, zapytał o obiad, wspomniał coś o pracy. A ja patrzyłam, jak odkłada klucze na komodę, jakby nic nie ważyły. Nie zapytałam. Jeszcze nie. Schowałam wyciąg do szuflady. Ale ta szuflada paliła mnie przez całą noc jak żar.

Nazajutrz wzięłam wolne w pracy. Pojechałam pod ten adres. Stałam na chodniku, udając, że rozmawiam przez telefon. Patrzyłam, jak ktoś wiesza pranie, jak pies szczeka z balkonu, jak młoda kobieta wyjeżdża wózkiem z dzieckiem. To ona. Musiała to być ona. Zatrzymała się przed wejściem, sprawdziła coś w telefonie i weszła do klatki. Poczułam, jak kolana mam miękkie jak wata.

Czy to możliwe, że mój mąż…? Że prowadzi drugie życie w takim zwyczajnym bloku, w którym pewnie nawet windy nie ma? Że tam właśnie idą nasze pieniądze?

Wracałam do domu w ciszy. Zanim przekroczyłam próg, wiedziałam, że nie będę mogła długo tego udawać. Postawiłam torbę na podłodze i zapytałam:
- Co to za przelewy? - wyjęłam wydruk.
Zbladł. Nie zaprzeczył, nie próbował udawać. Usiadł i po prostu spuścił głowę.

- To nic złego - powiedział. - Pomagam komuś.
- Komu? - głos miałam ostry jak szkło.
- Kobiecie, którą znam od dawna. - Westchnął. - Miała trudne życie. Chciałem, żeby miała łatwiej.
- To wszystko? - zapytałam. - Tylko "pomagasz"?
Nie odpowiedział od razu.

I wtedy zrozumiałam, że najgorsze nie jest to, że pieniądze płynęły do kogoś obcego. Najgorsze było to milczenie. Ta luka między jego słowami. Bo można pomóc komuś raz, dwa, trzy. Ale miesiąc w miesiąc, w tajemnicy?

Okej, dopracuję zakończenie — z wyjaśnieniem, kim była ta kobieta i dlaczego mąż jej pomagał.

Od tamtej rozmowy minęły dwa dni, w których prawie nie wymieniliśmy słowa. W końcu wieczorem usiedliśmy przy stole. Ja z herbatą, on z dłonią opartą na czole, jakby próbował odgonić migrenę.

- Powiedz mi wszystko - powiedziałam cicho. - Nie chcę się domyślać.

Podniósł wzrok. Nie miał w nim ani buntu, ani złości. Było w nim zmęczenie.
- To kobieta, którą znałem jeszcze przed tobą - zaczął. - Kiedyś byliśmy razem przez chwilę. Potem nasze drogi się rozeszły, ona wyszła za kogoś innego. Spotkaliśmy się przypadkiem kilka lat temu. Była w fatalnej sytuacji: mąż zostawił ją z dzieckiem, bez grosza, w długach. Nie miałem serca odwrócić się plecami.

- I od tego czasu co miesiąc wysyłasz jej pieniądze - dokończyłam.
- Tak - przyznał. - Nie dlatego, że coś nas łączy. Tylko… bo ona nie miała nikogo. Jej rodzice nie żyją, brat mieszka za granicą. Widziałem, że naprawdę nie dawała rady.

- Dlaczego mi nie powiedziałeś? - spytałam. - Dlaczego to musiał być sekret?
- Bałem się - westchnął. - Że źle to zrozumiesz. Że pomyślisz, iż znów coś między nami jest. A ja… po prostu nie chciałem patrzeć, jak ona tonie.

Siedzieliśmy w ciszy. W głowie miałam kocioł: z jednej strony gniew, że tak długo przede mną to ukrywał, z drugiej - dziwny szacunek, że nie odwrócił się od kogoś, kto został sam.

- Więc… nie ma was? - zapytałam wprost.
- Nie - odparł stanowczo. - Nigdy nie zdradziłem cię z nią. Ale zdradziłem twoje zaufanie, bo nie umiałem tego powiedzieć wprost.

Wzięłam do ręki jego kopertę z wyciągiem. Cyfry tańczyły mi przed oczami.
- Wiesz, co jest najgorsze? - powiedziałam. - Nie to, że jej pomagałeś. To, że ja dowiedziałam się o tym przypadkiem. Gdybym nie zamówiła wyciągu, wciąż żyłabym w nieświadomości.

Spojrzał na mnie, jakby chciał zapytać: "A może to byłoby lepsze?".

I tu właśnie zabrakło odpowiedzi. Bo czy lepiej wiedzieć i nosić w sobie ciężar półprawd, czy nie wiedzieć i spać spokojnie?