Wyszedł po trzaśnięciu drzwiami jak po tysiącach wcześniejszych sprzeczek, które kończyły się tym samym: "Idę się przewietrzyć". Tylko że tamtego dnia nie wrócił ani po godzinie, ani po dwóch, ani następnego ranka.
Nie odbierał telefonu, nie odpisał na jedną z wielu wiadomości, które wysyłałam z coraz bardziej ściśniętym gardłem. W szafie brakowało dwóch koszul, kilku T-shirtów, szczoteczki do zębów i jego starego zegarka. Na stole leżał mój kubek z niedopitą herbatą i słowo, którego nikt nie wypowiedział: koniec.
Przez pierwsze tygodnie żyłam jak w zawieszeniu. Wstawałam, gotowałam, chodziłam do pracy, podlewałam kwiaty, uśmiechałam się do sąsiadów. Kiedy ktoś pytał, odpowiadałam wymijająco: "Wyjechał na trochę".
Nie wiedziałam, czy kłamię, czy mówię prawdę, bo nie wiedziałam nic. Czas dłużył się jak guma, a ja odhaczałam dni w kalendarzu: może dziś? Może jutro? A jeśli… nie wróci nigdy?
Zewnętrzny świat wydawał się obojętny, ale w środku wszystko działało z chirurgiczną dokładnością: porządki w szafach, przegląd rachunków, spisywanie haseł i numerów, które dotąd "zajmował się on". Któregoś popołudnia usiadłam na podłodze w sypialni i zaczęłam składać jego rzeczy w równe stosy.
Koszule w kratę, dżinsy, sweter z przetartymi łokciami - zupełnie zwyczajne rzeczy, które nagle ważyły tonę. W kieszeni jednej z marynarek znalazłam bilet na pociąg sprzed miesiąca, do miasta oddalonego o kilkaset kilometrów. Nie kojarzyłam tej trasy z żadnym jego wyjazdem, ale nie miałam już siły, żeby się domyślać. Odłożyłam bilet na szafkę nocną i poszłam zrobić sobie herbatę.
Minął miesiąc, potem drugi. Zaczęłam sypiać. Zaczęłam jeść normalne śniadania, a nie tylko chwytać jabłko w biegu. W soboty jeździłam na targ po świeże warzywa, w niedziele chodziłam do parku.
Były momenty, w których przez kilka godzin prawie nie myślałam o tym, gdzie jest i z kim. A potem wracało jak fala: może jest chory; może siedzi w jakiejś taniej kwaterze i nie ma odwagi zadzwonić; może zaczął nowe życie. Najgorsze było to "może". Rozciąga się na całą dobę jak cień.
Po roku od tamtego trzasku drzwi, wróciłam z pracy i w skrzynce zobaczyłam pocztówkę. Niebieskie morze, białe domy, intensywne słońce. Na znaczku greckie litery. Na odwrocie jedno zdanie, jego pismem - takim, którego nie da się pomylić: "Mam nadzieję, że jesteś szczęśliwa".
Bez imienia, bez adresu nadawcy, bez wyjaśnienia. Tylko data i podpis, którego nie było. Stałam w kuchni z kartką w dłoni, a świat znowu zrobili się cichy, jak wtedy, gdy zniknął. Dotykałam krawędzi papieru, jakby pod palcami miała pojawić się odpowiedź.
Wróciły obrazy tamtej kłótni. To była drobnostka: śmieci, które miał wynieść, i moje pytanie, które brzmiało jak pretensja, choć nią nie było. Ale przecież nie o śmieci chodziło - tylko o lata drobnych ominięć, niepowiedzianych słów, terenów zaminowanych, po których chodziliśmy na palcach.
On uciszał napięcie żartem, ja - porządkiem. Tego dnia nie zagłuszyliśmy niczego. Powiedziałam: "Tak się nie da żyć". On: "To żyj po swojemu". I wyszedł.
Trzymałam grecką kartkę i wiedziałam, że każde możliwe znaczenie tego zdania jest jednocześnie ratunkiem i nożem. "Mam nadzieję, że jesteś szczęśliwa" - czyli "zniknąłem, bo tak lepiej"? "Nie wrócę"? "Nie potrafię inaczej"? A może "nie umiem poprosić o przebaczenie"? W końcu zdjęłam magnes z lodówki i przypięłam pocztówkę w widocznym miejscu. Miała na mnie patrzeć co rano. Nie jako zagadka. Jako punkt kontrolny.
Następnych kilka dni przeżyłam jak w lekkiej gorączce. Przeglądałam kopertę pod światło, analizowałam stempelek z nazwy miejscowości, której wcześniej nie słyszałam. Zaczęłam czytać o tym miasteczku - o porcie, o promach, o sezonie, kiedy robi się pusto i wiatr zawodzi w wąskich uliczkach.
Przez chwilę, krótką jak mrugnięcie, pomyślałam, żeby kupić bilet. Pojechać, poszukać. Upewnić się. A potem wzięłam głęboki oddech i odłożyłam tę myśl. Postanowiłam dać sobie tydzień, zanim zrobię cokolwiek.
W tym tygodniu robiłam rzeczy, które były kiedyś nasze i od dawna tylko moje. Pojechałam do parku na rowerze, włączyłam jego ulubioną płytę i pierwszy raz usłyszałam ją tak, jakby grała tylko dla mnie.
Zadzwoniłam do córki i powiedziałam bez cenzury, że przyszła kartka. Nie pytała, nie oceniała. Powiedziała: "Mamo, nie musisz prowadzić śledztwa. Możesz żyć". To było jak klucz do drzwi, których nie byłam w stanie sama otworzyć.
Usiadłam wieczorem przy stole z notesem. Z jednej strony napisałam wszystko, co chciałabym mu powiedzieć, gdyby siedział naprzeciwko: że jestem wściekła i że się boję, że tęsknię i że mi ulżyło, że przez ten rok nauczyłam się o siebie dbać, że nie chcę już żyć na pół gwizdka.
Z drugiej strony spisałam, co chcę zrobić dla siebie. Nie na przekór jemu; dla mnie. Kurs ceramiki, który od dawna odkładałam. Popołudnia bez wyrzutów sumienia. Małe podróże w weekendy, nawet jeśli to tylko dwie stacje pociągiem do miasteczka nad rzeką.
Pocztówka nie zniknęła z lodówki. Ale przestała parzyć. Stała się znakiem, że mam prawo do wszystkich odpowiedzi - również do tej, w której nie dzwonię, nie jadę, nie szukam. W którym nie podaję mu tlenowej maski kosztem własnego oddechu. Czasem podchodziłam bliżej i czytałam na głos: "Mam nadzieję, że jesteś szczęśliwa". Sprawdzałam, jak to brzmi, jeśli mówić to do siebie, a nie słyszeć od kogoś, kto odszedł.
Kiedy przyszła jesień, pojechałam nad morze - nasze polskie, zimne, ze zbyt słonym powietrzem i ławkami, na których siadają tylko uparci. Usiadłam z zeszytem i napisałam: "Jestem". A potem pierwszy raz od roku poczułam spokój, który nie domaga się wyjaśnień. Wracając, kupiłam dla siebie małą, zwyczajną pocztówkę z latarnią morską.
Na odwrocie napisałam: "Drodze Sobie - mam nadzieję, że jesteś szczęśliwa. P.S. Jeśli nie, to i tak idziesz w dobrą stronę". Wrzuciłam do skrzynki. Tydzień później znalazłam ją w swojej skrzynce i przypięłam obok greckiej. Dwie kartki. Dwie prawdy. Dwa życia, z których jedno jest moje.
Czy kiedykolwiek jeszcze się odezwał? Przyszedł mail - prosty, suchy, z innego adresu. "Wiem, że zawiodłem. Nie potrafię wrócić ani zostać. Chciałbym, żebyś pamiętała raczej dobre dni". Odpisałam krótkim zdaniem: "Już nie czekam". Nie dlatego, że przestałam pamiętać. Dlatego, że pamięć przestała mnie trzymać na uwięzi.
Dziś czasem myślę o tym greckim mieście z pocztówki. O białych ścianach i o wietrze, który wymiata kurz z zaułków. O kimś, kto też siada tam o poranku z kawą i próbuje zrozumieć, jak przestać uciekać. Może to on. Może nie.
To już nie moja odpowiedzialność. Moja zaczyna się tutaj: w kuchni, gdzie paruje herbata; w liście rzeczy do zrobienia, który piszę dla siebie; w głębokim przekonaniu, że nie muszę wymuszać zakończeń, żeby zacząć kolejny rozdział.
Kiedy wchodzę do kuchni, czasem łapię się na tym, że odruchowo zerkam na drzwi - czy nie usłyszę stukotu kluczy, zbyt dobrze znanego kroku. Nie słyszę. I to jest w porządku. Wieszam płaszcz, ściskam palcami kubek i patrzę na dwie pocztówki: tę z Grecji i tę ode mnie dla mnie. Mówię szeptem: "Mam nadzieję, że jesteś szczęśliwa". I słucham odpowiedzi, która nie przychodzi z zewnątrz, tylko nabiera kształtu we mnie.