Znalazłam testament w teczce z rachunkami, tam gdzie zawsze trzymał gwarancje i stare polisy. Nie szukałam tajemnic, tylko numeru do hydraulika. Kartka była grubsza, z pieczątką notariusza.
Otworzyłam bez zastanowienia. W pierwszym akapicie nazwisko męża, w drugim podział majątku, a potem zdanie, które przecięło mi oddech: "Zapisuję czterdzieści procent środków pieniężnych oraz prawo do lokalu przy ulicy… pani Ewie R." Imię kobiety, której nigdy nie znałam.
Palce zaczęły mi drżeć. Pomyślałam: pomyłka, może to daleka kuzynka, ktoś, komu kiedyś pomógł. Chciałam odłożyć dokument na miejsce, udawać, że nie przeczytałam. Ale zobaczyłam jeszcze jedną kartkę, dołączoną spinaczem: "List do żony. Do odczytania po mojej śmierci".
Zanim otworzyłam kopertę, usiadłam. W domu było cicho, jakby ściany wstrzymały oddech razem ze mną. Za oknem przejechał autobus, ktoś z sąsiadów zatrzasnął klatkę. Nagle cała codzienność wydała mi się podejrzanie zwyczajna.
Co ja właściwie wiem o człowieku, z którym spędziłam trzydzieści lat? Przez chwilę miałam nadzieję, że list wszystko wyjaśni: że Ewa to dawna współpracowniczka, że lokal to inwestycja, że "czterdzieści procent" to błąd notariusza. Otworzyłam.
"Jeśli to czytasz, znaczy, że zawiodłem cię po raz ostatni" - zaczął. "Nie miałem odwagi powiedzieć prawdy. Bałem się, że zniszczę wam wszystkim życie. Znam Ewę od 1999 roku. Wtedy zacząłem wyjeżdżać na szkolenia do Wrocławia.
Najpierw była przyjaźń, potem wszystko, co przychodzi po przyjaźni, kiedy człowiek udaje, że ma nieskończenie dużo czasu na odwagę. Maja urodziła się w 2000 roku. Nie byłem przy tym, ale jestem jej ojcem. Nie umiałem wam powiedzieć."
Litery pływały mi przed oczami. Przerwałam czytanie. Oparłam czoło o stół. Maja. Imię, które przez tyle lat nie padło w naszych rozmowach. Nagle poczułam, że w tym pokoju jest ktoś jeszcze - moja naiwność, siedząca naprzeciwko i patrząca mi w oczy.
Wróciłam do listu. "Wiem, że to niewybaczalne. Próbowałem to naprawić, ale im dłużej zwlekałem, tym bardziej wszystko się plątało. Kupiłem im mieszkanie na kredyt, który spłacałem z premii.
Zmieniłem beneficiary w polisie, żeby Maja miała zabezpieczenie. Michał wie o wszystkim - zgodził się być wykonawcą testamentu. Nie chciałem, żebyś dowiedziała się w taki sposób, ale każdy inny sposób wymagałbym odwagi, której zabrakło mi za życia. Jeśli chcesz mnie nienawidzić - masz do tego prawo. Jeśli zechcesz zapomnieć - też. Chciałbym, żebyś kiedyś zrozumiała, że to nie było przeciwko tobie. To było przeciwko prawdzie."
Michał - jego brat. Zawsze z nim blisko. Nagle zrozumiałam, skąd te dziwne telefoniczne szepty, "sprawy do ogarnięcia", weekendy "na ryby", na które nigdy nie miałam zaproszenia. Usiadłam prosto i zaczęłam składanie puzzli.
Wyjazdy służbowe, zawyżone delegacje, tajemnicze przelewy "za prace remontowe", których w naszym domu nikt nie widział. Zobaczyłam cały plan, którego nie umiałam wcześniej nazwać: wszystko było ukartowane. I nie chodziło tylko o mnie. W planie uczestniczyli inni - bank, notariusz, brat, może księgowa. Ludzie, którzy nie pytali, bo pytania są niewygodne, kiedy ktoś płaci w terminie.
Następnego dnia poszłam do kancelarii z pieczątką z testamentu. Notariuszka potwierdziła autentyczność dokumentu. "Jest też kodycyl sprzed roku - doprecyzowuje zapisy na rzecz córki" - powiedziała spokojnie, jakby mówiła o zmianie koloru ścian.
"Córki" - powtórzyłam w głowie. Maja miała dwadzieścia cztery lata. Gdzieś chodziła na wykłady, może pracowała w kawiarni, zakochiwała się, nie wiedząc, że jej imię właśnie rozcina inne życie na pół. Poprosiłam o kontakt do wykonawcy testamentu. Michał nie odebrał. Wysłałam mu wiadomość: "Wiem. Spotkajmy się jutro. U mnie. Bez kłamstw."
Przyszedł punktualnie, jak zawsze. Wszedł ze spuszczonym wzrokiem, jak uczeń do dyrektora. Nie robiłam mu wyrzutów. Nie miałam siły. "Od kiedy?" - zapytałam. "Od zawsze" - odpowiedział, a ja poczułam, jak to słowo spada mi na serce jak kamień.
Opowiedział o mieszkaniach, o rachunkach, o tym, jak mój mąż "dzielił czas sprawiedliwie", jakby sprawiedliwość dało się odmierzać stoperem. "Chciał w końcu powiedzieć" - dodał. "Gadał o tym przed chorobą, ale potem już było tylko gorzej." Pomyślałam, że w tym zdaniu jest cały jego brat: obietnice, które zawsze były "za chwilę".
Po jego wyjściu zaparzyłam herbatę, której nie wypiłam. Siedziałam i patrzyłam na kuchenny zegar, który tykał głośniej niż zwykle. W końcu wzięłam płaszcz i pojechałam pod adres z testamentu. Kamienica z czerwonej cegły, balkon z praniem, skrzynki na listy, na jednej nazwisko Ewy, na drugiej - "M. K.".
Dłonie miałam lodowate, choć był maj. Nie zadzwoniłam. Nie weszłam. Usiadłam na ławce naprzeciwko. Po pół godzinie wyszła kobieta. Rozpoznałam ją od razu, choć nigdy wcześniej jej nie widziałam: była z tej samej opowieści co on - spokojna, trochę zmęczona, w kremowym płaszczu.
Za nią wyszła dziewczyna, z plecakiem, w tenisówkach. Gdy podeszła bliżej, zobaczyłam oczy. Te same oczy, które widziałam w lustrze obok swoich przez trzy dekady. Pomyślałam: nie mam siły ich nienawidzić. I że to, czego nie rozumiem, nie przestaje być prawdą tylko dlatego, że mnie boli.
Nie wiem, ile tam siedziałam. W końcu wstałam i wróciłam do domu. W nocy nie spałam. Przewracałam się z boku na bok i miałam pretensję do kogoś, kogo już nie mogłam obudzić: że powierzył mi tę bombę z opóźnionym zapłonem, która eksplodowała, kiedy nie było go w pobliżu, żeby sprzątać.
Rano zadzwoniła córka. Zapytała, czy przyjechać. Powiedziałam: tak. Kiedy weszła, podałam jej wodę i testament. Czytała powoli, kilka razy wracała do niektórych linijek. W pewnym momencie spojrzała na mnie tak, jakbym była dzieckiem, które trzeba przytulić. "Mamo, to nie twoja wina" - powiedziała. Zaczęłam płakać dopiero wtedy.
Przez kolejne dni układałam nasze życie na nowo: dokumenty, rachunki, telefony. Z prawniczką omówiłyśmy możliwości - nie po to, żeby coś zabierać, tylko po to, żeby postawić granice. To dawało iluzję kontroli, gdy wszystko inne się rozsypywało.
Wieczorami pisałam do niego listy, których nigdy nie wyślę. "Nie miałam cię komu oddać do opieki, kiedy chorowałeś" - napisałam w jednym. "Nie masz pojęcia, ile razy byłam blisko, żeby powiedzieć ‘dość’, a potem robiłam zupę i przechodziło. Nie wiedziałam, że ‘przechodziło’, bo miało się przenieść gdzie indziej."
W końcu zadzwoniłam pod domofon Ewy. Odebrała po drugim sygnale. "Dzień dobry. Nazywam się… Żona." Zamilkła. "Wejdzie pani?" Weszłam. Mieszkanie było zwyczajne: stół, krzesła, zapach kawy, książki. Usiadłyśmy naprzeciwko siebie.
Powiedziała pierwsza: "Nie chciałam pani zabierać życia. Przysięgam. Nie chciałam też, żeby on tracił panią. Myślałam, że możemy być obok." "Nie można" - powiedziałam i zaskoczyłam samą siebie spokojem, z jakim to wyszło. "Nigdy nie można." Pokiwała głową. "Wiem."
Nie pytałam, czy kochała. Widziałam. Nie pytałam, czy wiedziała o mnie. Wiedziała. Zapytałam tylko, czy Maja wie, kim jest. "Tak. Od pięciu lat. Wcześniej byłam tchórzem nie mniejszym niż on." Wyszłam stamtąd bez nienawiści, ale z czymś, co trudno nazwać: z bólem, który przestał być ostrym nożem, a stał się ciężarem do dźwigania. Da się go unieść, jeśli rozłoży się go równo na oba ramiona.
Minęły miesiące. Testament stał się dokumentem, który leży w teczce obok innych dokumentów. Prawda weszła do domu i zajęła miejsce przy stole. Czasem ją ignoruję, czasem z nią rozmawiam.
Czasem stawiam przed nią kubek herbaty i mówię: "Dobrze, że przyszłaś, zanim zdążyłam sama umrzeć w kłamstwie". To brzmi patetycznie, ale w zwyczajny czwartek, kiedy otwierasz okno i czujesz zapach deszczu, patos jest tylko innym słowem na ulgę.
Czy przebaczyłam? Słowo "przebaczenie" jest jak but na dwa rozmiary za duży - człowiek się w nim potyka. Powiem tak: nie budzę się już w nocy z myślą, że powinnam była coś zauważyć wcześniej. Nie tłumaczę sobie cudzego braku odwagi. Nie biorę odpowiedzialności za cudze milczenie. Uczę się żyć z dwoma prawdami naraz: że byłam jego żoną i że nie byłam jego jedynym życiem.
Czasem staję przy lodówce, gdzie przypięłam notatkę z listy: mleko, chleb, cebula, i myślę, jak niewiele trzeba, żeby człowiek czuł się na swoim miejscu. Włączam radio, które on zawsze wyłączał, bo "gadają bzdury", i słucham.
Jednego jestem pewna. Testament nie dał mi sprawiedliwości. Dał mi prawdę. A z prawdą można żyć, jeśli przestanie się żyć cudzym życiem. I jeśli w porę zrozumie się, że to, co było ukartowane w czyichś papierach, nie musi rozkładać kart w moim sercu.