- Mamo, przeprowadź się do nas! Po co masz być cały czas sama? U nas będzie ci lepiej, wygodniej, i wreszcie ktoś będzie miał na ciebie oko - powtarzała moja córka Kasia za każdym razem, kiedy dzwoniła wieczorem zapytać, czy wszystko u mnie w porządku.

Przez długi czas odmawiałam. W końcu mam swoje siedemdziesiąt pięć lat, swoje przyzwyczajenia, swój rytm dnia.

Lubię wstać wcześnie, zrobić sobie kawę w tej samej, lekko wyszczerbionej filiżance i posiedzieć chwilę przy oknie, patrząc na drzewa przed blokiem. Może to nie luksusy, ale to mój dom. Mój spokój. Mój świat.

A jednak coraz częściej czułam się samotna. Szczególnie odkąd moja suczka, Daisy, odeszła dwa lata temu. Cisza w mieszkaniu była momentami zbyt głośna. Telewizor mnie już nużył, książki odkładałam po kilku stronach, a sąsiadki częściej wyjeżdżały do dzieci niż odwiedzały mnie na herbatę. Zaczęłam się zastanawiać, czy może Kasia ma rację.

I kiedy pewnego popołudnia znów zadzwoniła i powiedziała:
- Mamo, przeprowadź się do nas. Przygotujemy ci pokój, wszystko będzie ci łatwiej…
- Dobrze - odpowiedziałam, sama siebie zaskakując. - Jeśli naprawdę tego chcecie, przeprowadzę się.

Nie wiedziałam jeszcze, że ta decyzja zmieni wszystko. Najpierw na lepsze. A potem… już niekoniecznie.

Kasia była wniebowzięta.
- Mamo, nawet nie wiesz, jak się cieszę! - powtarzała, jakby bała się, że zmienię zdanie. - Tomek przyjedzie po ciebie w weekend. Już kupiliśmy nową pościel, zasłony i lampkę nocną. Będzie ci pięknie!

Chciałam wierzyć, że to będzie dla mnie nowy, spokojny etap życia. Że wreszcie będę bliżej rodziny. Że nie będę zasypiać sama, wsłuchując się w tykanie zegara. Tego wieczoru spakowałam część ubrań, zdjęcia, parę książek, które lubiłam. Reszta miała poczekać. Żeby nie obciążać się od razu "na długo". Sama siebie oszukiwałam, że to tylko próba.

W sobotę Tomek zjawił się punktualnie. Uśmiechnięty, pomocny, trochę zbyt energiczny jak na mój gust, ale miły. Kiedy zamykaliśmy drzwi mieszkania, po plecach przebiegł mi dziwny dreszcz. Jakby żegnała mnie jakaś część mnie samej.

Mieszkanie Kasi było duże, jasne, przestronne. Widać było, że dużo tam życia: zabawki wnuczka porozrzucane po salonie, ślady farbek na stoliku, niewyprasowane pranie czekające w koszu. Mój pokój był faktycznie przygotowany pięknie. Nowa pościel, ciepłe światło lampki, kwiat w doniczce. Pomyślałam wtedy, że może rzeczywiście będzie dobrze.

Pierwsze dni były cudowne. Kasia zaparzała mi dobrą kawę, Franek - mój wnuczek - opowiadał o przedszkolu, a Tomek żartował przy kolacji. Chodziłam z Kasią na spacery do parku, gotowałam im rosół, a Franek wcinał moje naleśniki z dżemem jak zaczarowany. Poczułam się potrzebna. Czułam, że ktoś naprawdę się mną cieszy.

Ale czwartego dnia coś zaczęło zgrzytać.

Najpierw to był hałas. Tomek biegał po mieszkaniu w butach, Kasia pracowała zdalnie z ciągłymi rozmowami telefonicznymi, a Franek bawił się samochodami, które miały odgłos silnika, klaksonu i czegoś, co brzmiało jak syrena alarmowa. Miałam wrażenie, że moje uszy zaraz pękną.

Kiedy powiedziałam Kasi, że jest trochę głośno, uśmiechnęła się tylko.
- Mamo, takie jest życie z dzieckiem. Musisz się przyzwyczaić.

A ja naprawdę próbowałam. Tylko że wieczorem, gdy już wszyscy spali, moje serce waliło jak młot. Po piętnastu latach mieszkania samej nagły chaos był jak burza, która nie chce odejść.

Potem przyszedł drugi problem. Przy kolacji Tomek nalał sobie kieliszek wina, potem drugi. Nic wielkiego, ale gdy wypił trzeci i czwarty, zrobił się głośny. A ja zawsze bałam się podniesionych głosów, odkąd mój ojciec… No dobrze. Nie chciałam wracać do tamtych wspomnień.

Franek marudził, Kasia była zmęczona, Tomek zaczął się złościć, że "w tym domu nikt nie potrafi odpocząć". A ja siedziałam na końcu stołu, ściskając dłonie na kolanach, i zastanawiałam się, gdzie się podziało to miejsce pełne rodzinnego ciepła, które sobie wyobrażałam.

Kolejne dni ujawniały następne drobiazgi.

Kasia, kiedy miała gorszy dzień, mówiła mi:
- Mamo, mogłabyś chociaż próbować nie przeszkadzać. Mam dużo pracy.

Tomek zostawiał w kuchni brudne talerze i mówił pół żartem, pół serio:
- Mama zawsze była świetna w sprzątaniu, prawda?

Franek rzadko wchodził do mojego pokoju. A ja, z każdym dniem, coraz rzadziej wychodziłam z niego.

Zauważyłam też, że kiedy mówiłam, że mogę ugotować obiad, Kasia odpowiadała:
- Mamo, nie musisz. Lepiej odpocznij.

Ale kiedy proponowałam wyjście na spacer, słyszałam:
- Teraz nie mamy czasu. Jutro. Może.

Tylko jutro nigdy nie przychodziło.

A pewnej soboty, około północy, obudził mnie głośny trzask. Tomek i Kasia kłócili się tak, jakby cały świat miał ich słuchać. Krzyki, obwinianie, nerwy. Wstałam, chciałam ich uspokoić, wejść, powiedzieć: "Dzieci, przestańcie, szkoda zdrowia", ale Kasia spojrzała na mnie z takim zimnem, że aż mnie zatkało.

- Mamo, to nie twoje sprawy. Idź spać.

Posłuchałam. Wróciłam do pokoju, a kiedy zamknęłam drzwi, poczułam, jak coś we mnie pęka.
Wieczorem dostałam wysokiego ciśnienia. Zadzwonili po lekarza. Musiałam tłumaczyć, że nie biorę żadnych leków, chociaż w moim wieku większość już coś bierze. A teraz, jak powiedział doktor, "to chyba najwyższy czas".

Wtedy po raz pierwszy pomyślałam o swoim mieszkaniu. O kuchni z małym obrusem w kwiaty. O fotelu przy oknie. O książkach. O ciszy. O wolności.

Z każdym dniem ta myśl wracała coraz częściej. Aż pewnego popołudnia, kiedy znalazłam Franka siedzącego w swoim pokoju, zapatrzonego w tablet, tak pochłoniętego grą, że nawet mnie nie zauważył, zrozumiałam.

Jest mi tu obco.
Jestem gościem, a nie częścią rodziny.
Nie takim gościem, którego się wyczekuje.
Takim, którego się toleruje.

Wieczorem powiedziałam Kasi:
- Wrócę do siebie.

Ona odsunęła talerz i spojrzała na mnie zdziwiona, a może nawet trochę zirytowana.
- Mamo, ale przecież tu masz wszystko. Po co wracać do samotności?

- Kochanie - odpowiedziałam spokojnie - samotność to nie to samo, co brak spokoju. Zrozumiesz, kiedy będziesz w moim wieku.

Kasia próbowała mnie przekonać, ale moje serce już wiedziało.
Następnego dnia spakowałam rzeczy, poprosiłam Tomka, żeby odwiózł mnie do domu.

Wchodząc do kawalerki, czułam się tak, jakby ktoś po wielu tygodniach wreszcie pozwolił mi oddychać pełną piersią. Umyłam podłogę, mimo że było czysto. Ustawiłam kwiaty. Zrobiłam herbatę w swojej filiżance. Usiadłam przy oknie.

Cisza znów była moja. Nie straszyła. Uspokajała. I wtedy pierwszy raz od miesięcy uśmiechnęłam się tak naprawdę.

Pomyślałam o kociaku. O rudym, z zielonymi oczami. O małym towarzyszu, który znów wypełni mój dom mruczeniem.

Tak. Jutro pójdę do schroniska.
Bo życie można zacząć od nowa w każdym wieku.
Byle w miejscu, które naprawdę jest nasze.