"Potrzebuję twojej rady" - powiedziała, wchodząc do mojego mieszkania z butelką wina i tym swoim uśmiechem, który zawsze zwiastował kłopoty. Nie miałam pojęcia, że za chwilę powie mi coś, co rozbije mój świat na kawałki. Bo przyszła po radę… w sprawie swojego kochanka.

Usiadła na kanapie, rozpięła płaszcz i zaczęła mówić. Najpierw nie słuchałam uważnie — znałam te jej historie o "niespodziewanej miłości", o mężczyznach, którzy "wreszcie ją rozumieją".

Ale tym razem było inaczej. Mówiła z błyskiem w oczach, z tym ciepłem w głosie, jakiego nie słyszałam u niej od lat.

"On jest cudowny, wyobraź sobie. Zawsze pyta, czy jadłam, przynosi mi kwiaty, ale nie takie z kwiaciarni — tylko tulipany z bazaru, bo wie, że takie lubię. I ma taki nawyk: zawsze nalewa mi herbaty do połowy kubka, mówi, że gorącej nie wypiję."

Zamarłam. Tulipany. Herbata do połowy kubka. To były drobiazgi, ale znałam je aż za dobrze. Mój mąż robił dokładnie to samo. Nikt inny o tym nie wiedział — nawet dzieci.

"I wiesz co najśmieszniejsze?" - dodała, śmiejąc się. - "Zawsze gubi okulary! Kupił sobie chyba z dziesięć par, a i tak ciągle szuka po kieszeniach. To takie urocze!"

Wtedy serce dosłownie mi stanęło. Bo jego okulary leżały dziś rano na stole, dokładnie w tym samym miejscu, w którym zostawił je przed wyjściem do pracy. Nie musiała już mówić imienia. Wszystko stało się oczywiste.

Na moment przestałam ją słyszeć. Siedziałam z uśmiechem przyklejonym do twarzy, który pewnie wyglądał groteskowo, i starałam się zachowywać jak zawsze — spokojna, opanowana, przyjazna.

Wino w kieliszku pachniało słodko, ale w ustach czułam tylko gorycz. Każde jej zdanie wbijało się we mnie jak igła: "On mówi, że przy mnie znowu czuje się żywy", "Nie pamięta już, jak to jest wracać do domu z radością", "Czasem dzwoni do mnie wieczorem, gdy żona śpi".

A ja nagle zobaczyłam te wszystkie wieczory, kiedy on siedział w kuchni z telefonem, tłumacząc, że "to z pracy". Słyszałam jego głos — ten sam ton, ten sam półszept, te same pauzy między słowami. I zrozumiałam.

- Nie boisz się, że jego żona się dowie? - zapytałam, chcąc brzmieć lekko.

- A niby jak? - roześmiała się. - On jest ostrożny. Zawsze dba o szczegóły. Nawet mówi, że kupił drugi telefon, żeby nie ryzykować.

Drugi telefon. Pomyślałam, że to niemożliwe… ale przecież niedawno "w pracy mu wydali służbowy". Tak przynajmniej tłumaczył. I nawet pokazywał, że ma inny numer "tylko do kontaktów z klientami".

Wtedy po raz pierwszy odwróciłam wzrok, bo bałam się, że z mojej twarzy zniknie maska. Chciałam coś powiedzieć, zapytać o jego imię, ale nie miałam odwagi. Wiedziałam, że jeśli to powie, nie będzie już odwrotu.

- To trwa długo? - wydusiłam w końcu.

- Pół roku - odpowiedziała, nieświadoma niczego. - A może trochę dłużej. Wiesz, najpierw tylko rozmowy, potem spotkania po pracy. To przyszło naturalnie. Znasz mnie — nie jestem typem kobiety, która odbija mężów. Ale z nim to było coś wyjątkowego.

Znam cię, pomyślałam. Zbyt dobrze.

Wyszła po godzinie, zostawiając po sobie zapach perfum i ślad czerwonej szminki na kieliszku. Zostałam sama. Usiadłam w ciszy, patrząc na stół, na dwa kieliszki, na tę pamiątkę po naszej "przyjaźni". W głowie krążyły mi jej słowa jak echo: "Żona niczego nie podejrzewa".

Jeszcze tej samej nocy otworzyłam szufladę w biurku. Leżał tam jego drugi telefon. Czasem korzystał z niego, czasem zapominał naładować. Włączyłam go. Ekran rozbłysnął, a w nim — rozmowy, zdjęcia, wiadomości. Jej imię. Jej słowa. Jego odpowiedzi. "Kiedy znów się zobaczymy?", "Tęsknię", "Nie mogę przestać o tobie myśleć."

Siedziałam tak długo, aż ekran przygasł. Nie płakałam. Byłam zbyt spokojna. To było jak chirurgiczne cięcie — szybkie, czyste, bez krzyku.

Rano zachowywałam się normalnie. Zrobiłam śniadanie, jak zawsze. On zszedł po schodach w koszuli, którą sama mu wyprasowałam poprzedniego wieczoru. Uśmiechnął się, pocałował mnie w policzek. "Wychodzę wcześniej, mam spotkanie." Tak, spotkanie — tylko nie z kimś z pracy.

- Może spotkasz się z Magdą? - zaproponowałam mimochodem, podając mu kawę.

Spojrzał na mnie zaskoczony. - Z Magdą? A kto to? - zapytał z udawaną obojętnością, ale widziałam, jak na ułamek sekundy zbladł. I wtedy wiedziałam już wszystko.

Przez kilka dni udawałam, że nic się nie dzieje. Obserwowałam ich — każde jego spojrzenie na telefon, każde milczenie przy kolacji. Magda dzwoniła coraz częściej. Kiedyś nawet zapytała mnie, czy nie mam nic przeciwko, jeśli pożyczy ode mnie książkę o relacjach. Chciała "lepiej zrozumieć mężczyzn".

Nie wiem, jak udało mi się nie wybuchnąć. Ale chciałam, żeby to on powiedział prawdę. Żeby spojrzał mi w oczy.

Pewnego wieczoru zapytałam go wprost:

- Masz kogoś?

- Co? - roześmiał się, ale w tym śmiechu nie było ani odrobiny luzu. - Skąd ci to przyszło do głowy?

- Bo widzę, że jesteś inny. I chyba wiem, kto to.

Zamarł. Przez sekundę spojrzał mi prosto w oczy. Wiedział. Zrozumiał, że wszystko wiem.

- To nie tak - powiedział cicho. - To się po prostu wydarzyło.

- Po prostu? - powtórzyłam, czując, jak głos mi drży. - Z moją przyjaciółką?

Milczał. Nie pamiętam, jak skończyła się tamta rozmowa. Pamiętam tylko, że wyszedł. A ja siedziałam przy stole, wpatrując się w pusty kubek po herbacie, i myślałam, że nigdy nie znałam ciszy, która boli aż tak.

Magda przestała dzwonić. Widocznie powiedział jej, że wiem. A może to on zniknął z jej życia, tak jak zniknął z mojego. Przez kilka tygodni żyłam jak automat - praca, dom, cisza. Wszyscy mówili, że wyglądam spokojnie. A ja byłam po prostu pusta.

Minęły dwa miesiące. Pewnego dnia zobaczyłam ich razem na ulicy. Nie trzymali się za ręce, ale wystarczyło jedno spojrzenie, żeby zrozumieć: między nimi nic się nie skończyło. Przeszłam obok, nie zatrzymując się. On spuścił wzrok. Ona udawała, że mnie nie widzi.

Tego wieczoru wróciłam do domu i zrobiłam coś, czego nigdy wcześniej bym nie zrobiła. Spakowałam jego rzeczy. Ułożyłam wszystko równo, w milczeniu. Potem napisałam krótką notatkę: "Nie gniewam się. Ale nie wracaj. Nie dlatego, że cię nienawidzę, tylko dlatego, że wreszcie nauczyłam się siebie kochać."

Położyłam kopertę na stole. Następnego dnia, kiedy wróciłam z pracy, jego już nie było.

Minęło pół roku. Życie wróciło do rytmu. Czasem jeszcze myślę o nim — nie z bólem, raczej z dystansem. Jak o kimś, kogo znałam dawno temu. Magdę spotkałam raz, przypadkiem, w kawiarni. Usiadła przy sąsiednim stoliku. Była blada, zmęczona, nie ta sama. Spojrzała na mnie i spuściła wzrok.

Po chwili wstała i podeszła.

- Chciałam przeprosić - powiedziała cicho. - Nie wiedziałam, że to on. Gdy się dowiedziałam, było już za późno.

Patrzyłam na nią i nie czułam nienawiści. Może żal, ale już nie ból.

- Wiesz, Magda - odparłam spokojnie - nie zawsze wina leży po jednej stronie. Ale ja już nie chcę wracać do tego rozdziału.

Uśmiechnęła się blado, a potem wyszła. A ja zostałam przy stole z kubkiem kawy i pomyślałam, że ironia losu naprawdę potrafi być okrutna.

Bo czasem zdrada nie przychodzi z nienawiści, tylko z bliskości. Z tego, że ludzie, których kochamy, są zbyt blisko siebie.

Ale paradoksalnie — to właśnie ta zdrada uwolniła mnie. Zrozumiałam, że przez lata byłam w związku, w którym przestałam istnieć jako kobieta. Stałam się tłem. A teraz znów uczę się być sobą.

I może to największa ironia: że zdrada, która miała mnie złamać, w końcu nauczyła mnie żyć.