"Mamo, błagam cię, sprzedaj mieszkanie. Dla nas to jedyna szansa". To zdanie usłyszałam, zanim jeszcze zdążyłam zdjąć buty.

Stał w przedpokoju z dzieckiem na rękach, rozczochrany, zmęczony, z tym błagalnym wyrazem twarzy, którego nie pamiętałam z jego dzieciństwa. Jakby życie go dogoniło szybciej, niż był gotowy. A ja - jego matka - miałam być teraz rozwiązaniem wszystkiego.

"My się już dusimy w tej kawalerce, mamo. Przecież wiesz. Mała płacze całe noce, Ola nie ma gdzie przewinąć, ja potykam się o wózek. Ile tak można?"

Mówił szybko, jakby bał się, że przerwę mu w połowie zdania. Jakby wiedział, że każde jego słowo wbija mi się w serce ciężej niż poprzednie.

Patrzyłam na niego - mojego dorosłego syna - i widziałam w jego oczach coś, co budziło we mnie niepokój. To nie była prośba. To była presja. Jego twarz mówiła więcej niż słowa: "Masz obowiązek nam pomóc."

"Gdybyśmy sprzedali twoje mieszkanie i moje, moglibyśmy kupić trzypokojowe. Razem. Na kredyt, jasne, ale damy radę. Mielibyśmy wszyscy miejsce… dla ciebie też."

Dla ciebie też.

Te słowa uderzyły mnie mocniej niż prośba o sprzedaż. Jakby już zakładał, że to oczywiste. Że ja wprowadzę się do nich. Że zostawię swoje życie, swój spokój, swoje ściany i pamiątki. A ja czułam tylko jedno: że mój dom drży w posadach. I że coś właśnie zaczyna się walić.

Drugiego dnia wróciłam z pracy z ciężką głową. Miałam nadzieję, że syn ochłonie, że przemyśli wszystko jeszcze raz. Ale gdy tylko weszłam do mieszkania, on już czekał - jakby siedział pod drzwiami i liczył sekundy.

- Mamo, musimy porozmawiać. - Jego głos był twardszy, zdesperowany. - Ja i Ola nie możemy dalej tak żyć. Mała budzi się po pięć razy w nocy, a my nie mamy nawet gdzie postawić łóżeczka. Wszędzie są rzeczy. Jesteśmy jak sardynki.

Wiedziałam, że przesadza. Słyszałam to już tyle razy, że prawie mogłam kończyć za niego zdania.

- Rozumiem, że macie ciężko - zaczęłam spokojnie, ale przerwał mi ruchem ręki.

- Nie, mamo. Ty nie rozumiesz. - Usiadł blisko, zbyt blisko, z tym spojrzeniem, które nie znosi "nie". - My potrzebujemy przestrzeni. Potrzebujemy normalnego życia. A jedyny sposób, żeby to osiągnąć, to sprzedać twoje i nasze mieszkanie. Wtedy bierzemy większy kredyt i kupujemy trzypokojowe. Razem. Dla nas wszystkich.

Usiadłam powoli na kanapie. Czułam, jak pulsuje mi skroń.

- A ja? - zapytałam cicho. - Gdzie ja wtedy będę?

Popatrzył na mnie zdziwiony, jakby to było oczywiste:

- No jak to gdzie? Z nami. Przecież to twoja rodzina.

Rodzina. Słowo, które zawsze kojarzyło mi się z ciepłem, nagle zabrzmiało jak zobowiązanie bez granic.

- Synku, to jest moje mieszkanie. Mój dom od czterdziestu lat. - Głos uwiązł mi w gardle. - Ja się boję wszystkiego zostawić. Boję się, że zostanę bez niczego, zauważasz?

Przewrócił oczami.

- Mamo, nikt cię nie zostawi. Nie dramatyzuj. To najlepsze rozwiązanie dla nas wszystkich.

"Dla nas wszystkich" - w jego ustach oznaczało "dla nich".

Ja byłam dodatkiem.

Siedziałam tam, patrząc na jego twarz tak podobną do twarzy mojego zmarłego męża, i po raz pierwszy pomyślałam, że mój syn nie widzi we mnie matki. Widzi… zasób. Klucz do większego mieszkania.

I to bolało najbardziej. Trzeciego dnia syn przyszedł wieczorem, już bez żony, jakby chciał ze mną porozmawiać po cichu, bez świadków. Usiadł w fotelu naprzeciwko mnie, nerwowo splatając dłonie. Przez chwilę milczał, jakby szukał słów, które mnie przekonają, ale nie zranią.

- Mamo, ja… wiem, że to dla ciebie trudne - zaczął miękko. - Ale ja naprawdę nie widzę innego wyjścia. Mamy dziecko. Już nie chodzi tylko o nas dwoje. Chcę mu dać normalny dom.

Normalny dom. To słowo zabolało. Czy moja kawalerka, w której wychowałam jego, była nienormalna? Czy nasze życie tutaj było wstydem, który teraz chce przykryć nowymi meblami i dodatkowymi metrami?

- A jeśli stracisz pracę? - zapytałam cicho. - Jeśli wpadniecie w długi? Co wtedy? Gdzie ja pójdę, gdy okaże się, że nie macie z czego spłacić rat?

Przełknął ślinę. Nie potrafił odpowiedzieć.

- Mamo… nie zakładaj najgorszego. Dasz sobie radę. Przecież zawsze dawałaś.

To było najokrutniejsze zdanie, jakie mógł powiedzieć. Bo owszem, zawsze dawałam sobie radę. Pracą ponad siły, rezygnacją z własnych potrzeb, samotnością, którą udawałam, że lubię. Ale teraz nie byłam pewna, czy chcę jeszcze raz budować życie od zera, w wieku, w którym człowiek marzy tylko o spokoju.

Syn wstał, podszedł do mnie i wziął mnie za ręce.

- Mamo, proszę. Tylko o tym pomyśl.

Patrzył na mnie tak, jak kiedyś, gdy miał pięć lat i bał się burzy. Tyle że teraz to ja się bałam.

Kiedy wieczorem zostałam sama, usiadłam przy kuchennym stole i zapaliłam jedyną lampkę, tę, która zawsze dawała ciepłe, miękkie światło. Spojrzałam na ściany, na których wciąż wisiały zdjęcia - młoda ja, młody on, mój mały syn z drewnianym samochodzikiem w dłoniach.

Spojrzałam na wysłużoną kanapę, na balkon, z którego tyle razy patrzyłam na świat, kiedy życie było prostsze i mniej bolało. I poczułam, jak w gardle rośnie mi ciężar, którego nie potrafiłam przełknąć.

Chciałabym mu pomóc. Naprawdę. To mój syn, jedyny, ukochany. Ale myśl, że oddam wszystko, co mam, i zostanę w mieszkaniu, które nawet nie będzie moje… ta myśl bolała tak, że trudno było oddychać.

Siedziałam tak długo, aż herbata wystygła. A potem zamknęłam oczy i po raz pierwszy dotarło do mnie, że stoję przed decyzją, której nie potrafię podjąć. Bo każda droga prowadziła do straty - albo stracę dom, albo spokój z własnym dzieckiem.

Otworzyłam oczy dopiero wtedy, gdy za oknem zgasły ostatnie światła. Wstałam powoli, przesunęłam dłonią po framudze drzwi i pomyślałam, że jutro znów wszystko będzie wisiało między nami. A tej nocy znów nie zasnę - bo od pytania "co mam zrobić?", nie było ucieczki.

Jedno wiedziałam na pewno: moje serce jeszcze nigdy nie było tak rozdarte jak teraz.