Moja córka Alicja wyszła za mąż dosyć wcześnie, jak na standardy dzisiejszej młodzieży, bo w wieku 28 lat. Radości nie było końca. I zanim się obejrzeliśmy, zaszła w ciążę urodziła bliźniaki.
To moja jedyna córka i właściwie jedyna bliska osoba, która mi została i żebym nie została sama zabrali mnie do siebie do miasta.
Mieszkanie było małe. Miało 45 metrów kwadratowych. Ale kiedy Ala była w ciąży, wszyscy razem z jej mężem się tam mieściliśmy i było nam dobrze. Ja zawsze pomagałam i dzieci cieszyły się, że z nimi jestem. W okolicach 4-5 miesiąca ciąży wszystkie prace wykonywałam już sama.
Ale po urodzeniu dzieci wszystko poszło nie tak.
A raczej po tym, jak minął rok i mniej krzyczały i płakały, a wstawanie w nocy było mniej potrzebne. Na początku zawsze spały w moim pokoju, a ja zawsze wstawałam w nocy, żeby nie budzić nowożeńców. Alicji było wystarczająco ciężko nosić ich przez 9 miesięcy, więc chciałam jej ułatwić życie.
A kiedy trochę podrosły przestałam być potrzebna. Byłam zbędna w mieszkaniu.
Często zaczęłam słyszeć, jak rozmawiają razem:
- Ale rozumiesz, że tu jest tylko 45 metrów? W 5 wchodzimy sobie tu na głowę. Nie możemy spokojnie iść do łazienki.
- No i co mam zrobić? Wyrzucić ją na ulicę?
- Nie przesadzaj. Dlaczego od razu na ulicę? Wasz dom na wsi wciąż stoi. Jakoś tam kiedyś mieszkała.
Nie wytrzymałam, spakowałam się następnego dnia i sama wyjechałam na wieś. Próbowali wzbudzić we mnie poczucie winy i udawali, że bardzo się martwią (do tego stopnia, że mąż nawet nie pofatygował się, żeby odwieźć mnie do domu). Zawiózł mnie na dworzec, wsadził do pociągu i do widzenia. 60 km drogi.
-A mój dom już zaczął się walić przez te wszystkie lata. Mam wrażenie, że zaraz sufit spadnie mi na głowę. Wieje ze wszystkich szczelin, jest tu bardzo zimno. Co poradzę...
Główne zdjęcie: youtube