Istnieją despotyczni mężowie, którzy od razu krzyczą lub stają się namolni. Są też pijacy lub nieudacznicy, którzy nic nie wnoszą do domu, ale przynajmniej niczego nie wymagają od swoich żon.

I jedno i drugie, to istny koszmar dla kobiet. Ale mój przypadek taki nie jest, mam nowoczesnego, modnego i inteligentnego skąpca, który uważa się niemal za mesjasza. Najgorszy możliwy scenariusz. Nauczył mnie, czym jest degradacja.

Nie raz próbowałam odejść. Ale zawsze wracałam. Po pierwsze, mamy wspólnego syna, który z jakiegoś powodu kocha swojego tatę. A po drugie, moja opłakana sytuacja mieszkaniowa.

Nie jestem stąd, więc wynajęte mieszkanie to maksimum, na co mogę liczyć. A pieniędzy na taki luksus nie mam skąd wziąć. Gdybym jeszcze była sama, mogłabym pójść na ustępstwa, ale z dzieckiem nie ma takiej opcji.

Adam zawsze taki był. Mężczyzna tylko w dowodzie. Nie wiem, dlaczego za niego wyszłam. Byłam młoda, głupia, naiwna. Popełniłam błąd, największy błąd w moim życiu. Na początku naprawdę nie zwracałam uwagi na jego ciągłą małostkowość.

Miałam nadzieję, że to oznaka „oszczędnego mężczyzny”, który potrafi zapewnić byt swojej rodzinie za wszelką cenę. Pod pewnymi względami miałam nawet rację: ma dobrą pracę, znajomości i perspektywy. Ale to on, nie ja.

Lubi budzić się przed innymi, iść do łazienki i bardzo głośno załatwiać swoje sprawy. Wtedy ja wstaję i dostaję dawkę krytyki: ręczniki wiszą nie tak, jak powinny; coś za dużo wody zużyłam, bo sprawdzał wodomierz; dlaczego jest tak mało pasty do zębów. I nie krzyczy, nie.

Ciche, spokojne stwierdzenia, które nauczyłam się jako tako ignorować. Potem śniadanie, przy którym nie rozmawiamy o niczym normalnym. Dostaję tylko zadania na nadchodzący dzień. To nie tak, że nie wiem, jak żyć i co robić. On po prostu wie lepiej.

Jeśli na przykład muszę iść z dzieckiem do szkoły (zwykle dojeżdża tam samo), muszę prosić o pieniądze na przejazd. To taki rytuał upokorzenia, jakby mój małżonek nie zdawał sobie sprawy, że finansowo jestem od niego całkowicie zależna.

W takim przypadku wzdycha z satysfakcją wymalowaną na twarzy i wyciąga z portfela potrzebną kwotę. Broń Boże nie więcej. Jeśli nie ma akurat drobnych, to zawsze pyta, czy mogłabym mu wydać resztę. Tak, pewnie. W nos.

Wieczorem zaczyna się sprawdzanie pracy domowej. Najpierw moja, potem mojego syna. Co robiłam w domu przez cały dzień. Dlaczego to i tamto nie jest tak, jak być powinno? Gdzieś jest kurz, czemu nie starłaś?

Kolacja powinna być taka, jak lubi. Dużo smażonego jedzenia, dużo tłuszczu i dużo soli. Dzięki Bogu, wywalczyłam sobie prawo do jedzenia czego innego. Inaczej w wieku 32 lat wyglądałabym 10 lat starzej, już nie mówiąc o mojej figurze.

Potem mam około godziny wolnego czasu: Adam skupia swoją uwagę na synu, a ja muszę zajmować się tylko swoimi sprawami, podczas gdy przez ścianę słyszę, jak ojciec krzyczy na syna. Pewnie myśli, że jego syn musi być cudownym dzieckiem.

Cóż, no to ma problem. Dobrze, że nie karze mi go uczyć, bo bym zwariowała. Jak można wpłynąć na charakter pisma? W XXI wieku, gdzie nikt już nie używa długopisów, tylko same komputery i telefony?

Taką mamy mniej więcej codzienną rutynę, która tylko trochę zmienia się w weekendy. Nie mogę wyjść z koleżankami, bo „nie ma na to pieniędzy w rodzinnym budżecie”. Są pieniądze na nowy samochód, nowe ubrania dla męża, ale nie wystarcza na moje potrzeby.

Dlatego prawie nigdy nie wychodzę. Tylko czasami mogę przejść się po mieście i popatrzeć na ludzi. W moim wieku czuję się jak emeryt.

Intymność to rzecz prywatna, ale nawet gdybym chciała, nie miałabym się czym pochwalić. Pod tym względem jesteśmy bardzo bierni. Zdrowy sen, bez żadnych ingerencji z mojej czy jego strony.

Szczerze mówiąc, ucieszyłabym się, gdyby mój mąż nagle znalazł sobie kochankę. Albo jeszcze lepiej, zamieszkałby z nią. Wtedy mogłabym zostać z dzieckiem, obmyślić własny plan działania i znaleźć jakąś pracę. Takie banalne marzenie gospodyni domowej. Już poznałam pełen wymiar degradacji. Miałam dość.

Niektórzy pewnie się ze mną nie zgodzą i zaczną podawać własne przykłady. Wiem, że w dzisiejszym społeczeństwie jest wiele nieszczęśliwych par z rozbitymi małżeństwami. Rozumiem to.

Ale moja sytuacja jest mi jakoś bliższa i wydaje mi się, że w każdym innym przypadku dałoby się coś zmienić, jakoś wynegocjować. Nie żyć z mężczyzną, który niby nosi spodnie, chodzi do pracy, zarabia na rodzinę, ale daleko mu do prawdziwego mężczyzny.

Najbardziej drastyczną rzeczą, jaką mogę zrobić, jest złożenie pozwu o rozwód. Mogłabym też po prostu się poddać i zamieszkać z rodzicami. W zupełnie innym mieście. Stać się ciężarem dla mamy i taty i hańbą dla rodziny. To niezbyt dobra perspektywa. Albo robić dalej to, co robię teraz. Być cierpliwą i dalej uczyć się, czym jest degradacja.

Moja kuzynka poradziła mi, żebym poszła z mężem na terapię. Już widzę, jak się na to zgadza. Kto na tym świecie może być mądrzejszy od niego? Ale w sumie nie uważam, że to zły pomysł. Na razie postaram się go przekonać.

Jeśli wszystko pójdzie dobrze, może coś się zacznie zmieniać Czuję, że przy takim stylu życia będę wrakiem, zanim skończę 40 lat. A wtedy w domu nie będzie porządnie wypranych firanek, wyprasowanej pościeli. Będzie bałagan.

Główne zdjęcie: planet