Znalazłam go po czterdziestu latach. Przez przypadek - w internecie, między przepisem na szarlotkę a reklamą kremu przeciwzmarszczkowego. Imię, nazwisko, a obok zdjęcie: siwe włosy, okulary, uśmiech, który od razu rozpoznałam.
Zatrzymałam się w pół ruchu. Serce zabiło mocniej, jakby ciało pamiętało coś, czego umysł nie odważył się jeszcze nazwać. Kliknęłam. Profil artysty, mała galeria na krakowskim Kazimierzu, zdjęcia obrazów - pejzaże, stare bramy, kobieta w oknie. A pod jednym z nich podpis: "Jesień pamięta więcej niż lato".
Wiedziałam, że to on. Janek. Mój Janek sprzed tylu lat, ten, którego kochałam cicho przez całą klasę maturalną i jeszcze długo po niej. Po maturze wyjechał, ja zostałam.
Życie potoczyło się inaczej - był ślub, dzieci, potem rozwód, długa cisza i rutyna. Ale tamto uczucie nigdy naprawdę nie zgasło. Po prostu schowało się gdzieś głęboko, jak list w szufladzie.
Zanim zdążyłam pomyśleć, napisałam:
"Nie wiem, czy mnie pamiętasz. Ale ja pamiętam. Jeśli masz ochotę napić się herbaty, będę w Krakowie."
Odpisał jeszcze tego samego dnia:
"Pamiętam. I herbatę zawsze piję po czwartej. Adres znajdziesz na stronie."
Kupiłam bilet. Spakowałam małą torbę, ciepły sweter i tamten stary list, którego nigdy nie wysłałam. W pociągu patrzyłam na mijające drzewa - złote, rude, oszronione - i czułam coś dziwnego: jakby czas się cofał, jakby miałam znów osiemnaście lat.
Wysiadłam na dworcu w Krakowie i pierwszy raz od dawna poczułam, że dzieje się coś naprawdę ważnego. Nie wiedziałam jeszcze co, ale nie chciałam tego przegapić.
Jego pracownia znajdowała się w jednej z bocznych uliczek Kazimierza. Stare, wąskie schody, ciężkie drzwi z przeszklonym okienkiem, nad nimi mosiężna tabliczka: "Jan M. - Pracownia malarska". Serce zabiło mi mocniej, kiedy zapukałam. Przez chwilę cisza, a potem usłyszałam znajome:
- Otwarte.
Weszłam. Wnętrze było inne niż sobie wyobrażałam, a jednocześnie dokładnie takie, jak trzeba: zapach terpentyny, półmrok, światło dzienne wpadające przez wysokie okno, obrazy oparte o ściany, kubek z pędzlami, filiżanka z niedopitą kawą. Stał przy sztaludze tyłem, odwrócił się powoli, jakby wiedział, że właśnie wchodzę. Uśmiechnął się - nie szeroko, tylko cicho, oczami.
- Nie zmieniłaś się wcale - powiedział, choć to nie była prawda. Ale w jego głosie nie było fałszu.
- Ty też nie - odpowiedziałam.
Zaprosił mnie do starego, miękkiego fotela. Wstawił wodę na herbatę. Rozmawialiśmy. Najpierw o niczym - o pociągach, o korkach, o tym, że Kraków pięknieje jesienią. A potem o wszystkim: o tym, jak mu minęły te lata, o moim życiu, o tym, że oboje straciliśmy bliskich, że zostaliśmy trochę sami, chociaż wokół tylu ludzi.
Na stole pachniał świeżo pieczony chleb. W kubkach parowała herbata z goździkami. Przez okno wpadało miękkie, złote światło. Było tak cicho, że słyszałam własny oddech.
- Myślisz czasem o tamtym lecie? - zapytał nagle.
- Cały czas - odpowiedziałam, zanim zdążyłam się zastanowić.
Przez dwa dni byliśmy nierozłączni. Spacerowaliśmy po Plantach, jedliśmy zapiekanki na placu Nowym, śmialiśmy się z rzeczy, które zna tylko ktoś, kto pamięta smak oranżady w szklanej butelce i dźwięk dzwonka na lekcję.
Nie pytał, na jak długo przyjechałam. Ja nie mówiłam, kiedy wyjeżdżam. To było jak bańka - krucha, cicha i piękna. I bardzo realna.
Trzeciego dnia rano spakowałam torbę i zostawiłam ją przy drzwiach. On podał mi kubek z herbatą i powiedział tylko:
- Nie wracaj jeszcze.
- Ale ja… mam obowiązki, dom…
Pokręcił głową.
- Wszystko tam poczeka. A tutaj… tutaj czeka ktoś, kto nie chce już znowu cię stracić.
Spojrzałam przez okno na jesienne drzewa i pomyślałam: A może tym razem to ja powinnam zostać?
Nie pojechałam na pociąg. Torba została przy drzwiach, a ja - przy oknie, z kubkiem herbaty w dłoniach, w jego fotelu, w jego świecie. Przez chwilę było mi wstyd, jakbym zrobiła coś nieodpowiedzialnego, niemądrego. Ale to uczucie minęło szybciej, niż się pojawiło.
Zostałam na jeszcze jeden dzień. Potem na kolejny. A potem po prostu przestałam liczyć.
W jego pracowni czas płynął inaczej. Pomagałam mu sortować farby, wycierałam ramy, czytałam mu na głos, kiedy szkicował. Nagle okazało się, że można żyć prosto, lekko, bez rozkładania wszystkiego na części pierwsze.
Wieczorami chodziliśmy po Starym Mieście. Między ludźmi, ale osobno. Nikt nie patrzył na nas dziwnie. Może dlatego, że wyglądało to naturalnie. Albo może dlatego, że nikogo nie obchodziło, czy mamy po trzydzieści lat, czy po sześćdziesiąt.
Któregoś dnia znalazłam na stole mały szkic. Ja - siedząca przy oknie, zapatrzona w światło. Podpis: "Jesień, która wróciła". Nic nie powiedziałam. Tylko dotknęłam papieru palcami i uśmiechnęłam się cicho.
Nie wiem, czy to na zawsze. Nie planuję. Nie pytam. Wystarczy mi ten jeden moment - że ktoś powiedział: "Zostań"… i że ja usłyszałam to naprawdę.
Czekałam na tę decyzję czterdzieści lat. Teraz nie chciałam już więcej czekać.