Mam na imię Anna. Przez 35 lat byłam żoną Marka. Nasze życie nie było bajką, ale było prawdziwe – pełne wspólnych chwil, trudnych rozmów, kompromisów, radości i smutków. Znaliśmy się jak nikt inny, potrafiliśmy przewidzieć swoje myśli, dokańczać swoje zdania. Byliśmy jak dwie strony tej samej monety.
Kiedyś, na początku, byliśmy w sobie zakochani po uszy. Śmialiśmy się, że jesteśmy nierozłączni. Potem przyszły dzieci, kredyty, praca, codzienne obowiązki. Miłość zamieniła się w partnerstwo, przyzwyczajenie, wspólny front wobec życia. I ja byłam z tego zadowolona. Byłam pewna, że Marek też.
Sylwester nigdy nie był dla nas wielkim wydarzeniem. Od kilku lat dzieci podrzucały nam kota, żeby same mogły świętować na imprezach, a my spędzaliśmy wieczór spokojnie – trochę telewizji, trochę rozmów, wspólna kolacja. Byłam przyzwyczajona do tej rutyny, ona dawała mi poczucie bezpieczeństwa.
Ale w tym roku coś było inaczej. Marek powiedział, że skoro ma kilka dni wolnego, chce pojechać na grób swoich rodziców i odwiedzić siostrę. Nie widziałam w tym nic dziwnego – w końcu to jego rodzina. Pojechał. Dzwonił raz, drugi, mówił, że wszystko w porządku, ale był jakiś odległy. Po tygodniu wrócił do domu. Myślałam, że będziemy kontynuować nasze spokojne życie, jak zawsze. Jak się myliłam…
Po kilku dniach powiedział mi, że chce rozwodu. Tak po prostu. Bez kłótni, bez uprzedzenia. Powiedział, że nie może tak żyć, że znalazł kogoś, kto go rozumie, kto go wyleczy. Stałam jak sparaliżowana. Myślałam, że żartuje. Ale nie żartował.
Okazało się, że kobieta, z którą spotykał się 40 lat temu, niedawno odnalazła go przez Internet. Ona mieszkała w tym samym mieście co jego siostra. Kiedy do niej pojechał, spędził u niej trzy dni. Opowiadał mi potem z błyskiem w oku, że odżyły stare uczucia, że spodobali się sobie, że ona jest wdową, że ma czas i chęci, żeby się nim zająć.
Ale to jeszcze nie wszystko. Ta kobieta przedstawiła się jako medium. Powiedziała Markowi, że praktykuje medycynę chińską, że potrafi leczyć raka w początkowych fazach, że jego codzienne picie „stu gramów” to żaden problem – przecież ma tylko jedną nerkę! Obiecała mu domek letniskowy, samochód, opiekę i miłość. Wystarczy tylko, że przyniesie papiery rozwodowe i się z nią ożeni.
Słuchałam tego wszystkiego jak w transie. Jak można w wieku 68 lat uwierzyć w takie bajki? Jak można poświęcić wspólne życie dla obietnicy, która brzmi jak oszustwo? Ale Marek był zdecydowany. Poprosił mnie, żebym natychmiast poszła do urzędu stanu cywilnego. Powiedziałam, że nie będę robić tego na jego rozkaz. Wtedy sam złożył pozew.
O rozprawie dowiedziałam się przypadkiem, kiedy przyszło pismo z sądu. Poszłam tam, zszokowana, żeby dowiedzieć się, o co chodzi. Przeczytałam, że Marek napisał, że od 15 lat nie śpimy razem, a od 6 lat nie mieszkamy razem. To była nieprawda. Oczywiście, że nie zgodziłam się z tym. Ale sam fakt, że ktoś, kogo uważałam za swojego partnera przez tyle lat, mógł tak łatwo przekreślić wszystko, rozdzierał mi serce.
Zaczęłam wspominać nasze wspólne lata. Pamiętam nasze pierwsze mieszkanie – ciasną kawalerkę z meblościanką, którą odziedziczyliśmy po jego rodzicach. Pamiętam narodziny naszych dzieci, nieprzespane noce, pierwsze wakacje nad morzem, nasze małe rytuały: sobotnie zakupy, wspólne robienie pierogów przed świętami, niedzielne spacery do parku. Czy to wszystko dla niego nic nie znaczyło? Czy dla tej kobiety był gotów wyrzucić całe nasze wspólne życie na śmietnik?
Czułam się, jakbym straciła grunt pod nogami. Marek zachowywał się wobec mnie podle – mówił, że jesteśmy jak sąsiedzi, że nie ma sensu tego ciągnąć, że nie jestem mu już potrzebna. A ja patrzyłam na niego i nie poznawałam człowieka, którego znałam przez ponad trzy dekady. Co się stało z tym czułym, troskliwym mężczyzną, który jeszcze rok temu martwił się, że zapomniałam wziąć leki?
Przyszła do mnie córka. Rozmawiałyśmy długo. Powiedziała mi coś, co mnie zabolało, ale miała rację: „Mamo, czas zacząć żyć dla siebie. Tata podjął decyzję. Teraz ty musisz pomyśleć o sobie.” Ale jak? Jak zacząć od nowa w wieku 62 lat? Jak budować życie bez partnera, z którym spędziło się większość dorosłości?
Codziennie rano budzę się i czuję pustkę obok siebie. Przez lata przyzwyczaiłam się do obecności Marka – do jego porannego marudzenia, do dźwięku radia w kuchni, do jego kubka na stole. Teraz zostałam sama. Muszę nauczyć się żyć sama. Muszę znaleźć sens w tym, co zostało.
Czasami siadam wieczorem w fotelu, biorę album ze zdjęciami i przeglądam nasze wspólne chwile. Uśmiecham się, a potem płaczę. Ale wiem, że muszę iść do przodu. Nie wiem jeszcze, jak to zrobić, ale wiem, że muszę spróbować.
Myślę, że wiele kobiet w moim wieku przechodzi przez podobne historie. Przez lata poświęcamy się rodzinie, partnerowi, dzieciom, a potem nagle zostajemy same. To straszne, ale jednocześnie… to może być początek czegoś nowego.
Nie wiem, czy jeszcze komuś zaufam. Nie wiem, czy jeszcze kogoś pokocham. Ale wiem, że jestem silniejsza, niż myślałam. Przetrwałam zdradę, przetrwałam upokorzenie, przetrwam i samotność. Może w końcu nauczę się żyć tylko dla siebie. Może w końcu odkryję, kim jestem poza byciem żoną i matką. Może w końcu znajdę swoją drogę.
To trudne. To boli. Ale wiem, że muszę iść dalej.