Przez całe życie powtarzałam sobie i innym, że nie mam żadnego talentu. Byłam przeciętną uczennicą, w szkole plastycznej bałam się nawet wyciągnąć kredki. Moje prace zawsze były szare i nieśmiałe, jakby wstydziły się tego, że w ogóle powstały.
Potem przyszła dorosłość. Zamiast rysowania - rachunki, zamiast farb - pieluchy, pranie, obiady i praca na etacie. Nigdy nie myślałam, żeby spróbować czegoś innego. Nie miałam czasu, a może po prostu odwagi. Bo przecież zawsze mówiłam: "Nie mam talentu".
Mój mąż często powtarzał: - Ty to jesteś taka praktyczna, a te wszystkie sztuki to tylko dla marzycieli. I ja w to wierzyłam. Chociaż czasem, kiedy patrzyłam na obrazy w muzeum albo w telewizji, czułam jakieś ciche ukłucie w sercu. Ale zaraz potem przychodził rozsądek: - Co ty, w tym wieku? Przecież to nie dla ciebie.
Wszystko zmieniło się pewnego dnia, zupełnie przypadkiem. Byłam u koleżanki na urodzinach. W jej salonie stała sztaluga z niedokończonym obrazem. Zapach farb olejnych wypełniał pokój. I nagle poczułam coś dziwnego. Jakby to było moje miejsce, choć nigdy wcześniej tam nie byłam.
- Chcesz spróbować? - zapytała. - Mam tu jeszcze kilka czystych płócien.
Zaśmiałam się. - Daj spokój, nie mam do tego głowy.
- Ale przecież nie musisz być od razu wielką artystką - odparła. - Po prostu spróbuj.
Nie wiem, co się we mnie przełamało. Może to był ten zapach, może ciepło przyjaciółki, może zmęczenie życiem, w którym od zawsze wszystko było "dla kogoś".
Wzięłam pędzel do ręki. I wtedy, ku mojemu zdziwieniu, nie poczułam strachu. Tylko coś w rodzaju spokoju. Jakby te wszystkie lata życia w cieniu były po to, żeby teraz… na chwilę być tylko ze sobą.
Zaczęłam od prostych pociągnięć. Czerwony, żółty, niebieski. Farba ślizgała się po płótnie, a ja patrzyłam, jak kolory zaczynają tańczyć. Nie umiałam malować. Ale to nieważne. Bo w tamtym momencie nie chodziło o doskonałość, tylko o to, że mogę.
Przez następne tygodnie codziennie po pracy zaglądałam do sklepu plastycznego. Zaczęłam kupować pędzle, farby, szkicowniki. Mąż patrzył na mnie z politowaniem: - Co ty wyprawiasz? Przecież masz ważniejsze rzeczy na głowie.
Ale ja nie słuchałam. Bo pierwszy raz od lat robiłam coś tylko dla siebie.
Wieczorami, kiedy wszystko w domu cichło, siadałam przy kuchennym stole. Na blacie rozkładałam płótno, a obok ustawiałam lampkę wina. Malowałam. Bez planu. Bez oczekiwań. I czułam, że coś w moim sercu wreszcie zaczyna oddychać.
Nie chodziło o to, czy to ładne. Chodziło o to, że to moje. Że w tych kolorach była moja historia - wszystkie smutki, które kiedyś wpychałam głęboko pod skórę, cała moja tęsknota za tym, żeby wreszcie być kimś więcej niż tylko "żoną" i "mamą".
Pewnego dnia odwiedziła mnie córka. Zobaczyła obrazy ustawione w kącie kuchni i zapytała: - Mamo, od kiedy malujesz?
Nie umiałam jej odpowiedzieć. Bo w gruncie rzeczy nie zaczęłam malować "od kiedyś". Zaczęłam w tym momencie, kiedy wreszcie pozwoliłam sobie być sobą.
Z początku śmiała się, że to tylko moje "hobby na starość". Ale kiedy któregoś dnia zaprosiła mnie na kolację i w jej salonie wisiał mój pierwszy obraz - zrozumiałam, że to, co robię, naprawdę coś znaczy.
Nie jestem wielką artystką. I nie chcę nią być. Chcę tylko czuć, że to, co robię, jest moje. Że w tych kolorach jest moje życie - takie, jakim jest naprawdę, nie takie, jakiego chcieli ode mnie inni.
Czasem myślę, że za długo wierzyłam, że "nie mam talentu". Że pozwoliłam, żeby cudze głosy zagłuszyły moje własne marzenia. Ale teraz wiem, że nigdy nie jest za późno, żeby je odnaleźć.
I nawet jeśli jestem już po sześćdziesiątce, to ten pędzel w mojej dłoni przypomina mi każdego dnia, że jeszcze wiele mogę - jeśli tylko odważę się spróbować.