"Nie otwieraj tej szuflady" - mówiła zawsze moja mama. Cicho, poważnie, niemal szeptem, gdy jako dziecko próbowałam się tam dostać. Komoda w jej sypialni miała jedną zamkniętą szufladę - starą, ciężką, z ozdobnym kluczykiem, którego nigdy nie widziałam.
"To rzeczy, których nie musisz znać" - powtarzała. Z czasem przestałam pytać. A potem, jak to w życiu bywa, zapomniałam. Aż do dnia, gdy porządkując mieszkanie po jej śmierci, kluczyk sam wypadł z tylnej części szafy, ukryty w złożonej chusteczce.
Stałam z nim w dłoni, jakby parzył. Czułam, że zaraz przekroczę granicę, której mama nie chciała, żebym przekraczała. Ale przecież jej już nie było. Byłam sama, dorosła, i miałam prawo wiedzieć.
Szuflada otworzyła się z cichym trzaskiem. W środku leżały starannie ułożone rzeczy: kilka listów, czarno-białe zdjęcia, stary pamiętnik w skórzanej oprawie i… akt urodzenia. Ale nie mój.
Dokument wystawiony w 1963 roku. Imię: Anna. Nazwisko: to samo co moje. Matka: Barbara - czyli moja mama. Ojciec: nieznany.
Zadrżały mi ręce. Kim była ta dziewczynka? W tym roku miałaby sześćdziesiąt lat. Moja mama miała wtedy zaledwie osiemnaście. Nigdy nie mówiła, że była w ciąży przed moim urodzeniem. Nigdy nie wspomniała o żadnej siostrze.
Otworzyłam pamiętnik. Na pierwszej stronie:
"Piszę to, żeby nie zwariować. Dali mi ją potrzymać tylko godzinę. Potem zabrali. Powiedzieli, że to dla jej dobra. Że nie dam sobie rady."
Czytałam dalej. Z zapisków wynikało, że mama urodziła córkę, kiedy była nastolatką, w domu samotnej matki. Rodzice - moi dziadkowie - zmusili ją do oddania dziecka do adopcji. Mieli "zapomnieć, zamknąć temat i żyć dalej".
Mama opisała, jak przez lata co roku w dniu jej urodzin zostawiała kwiaty pod kościołem, gdzie ją ochrzczono. Pisała, że szukała jej. Że bała się, że nigdy jej nie znajdzie. I że mnie - urodzonej trzynaście lat później - nie potrafiła kochać od razu, bo ciągle w oczach miała tamtą małą Anię.
Zamknęłam pamiętnik. I poczułam, jak moje życie rozsypuje się na kawałki.
Zawsze czułam, że coś między mną a mamą jest… inne. Że kocha mnie, ale jakby przez szybę. Nigdy nie była czuła. Nie przytulała. Nie mówiła o swoich uczuciach. Zawsze "musiała być silna". Teraz zrozumiałam dlaczego.
Przez kolejne dni nie mogłam spać. Szukałam informacji. W dokumentach, w archiwach. W końcu trafiłam na fundację pomagającą osobom adoptowanym odnaleźć swoje rodziny. Napisałam. Po kilku tygodniach dostałam odpowiedź: "Mamy kontakt do kobiety, która może być pani siostrą".
Spotkałyśmy się w małej kawiarni. Maria - bo tak się teraz nazywała - miała łagodne rysy mamy, ciemne oczy i ten sam ruch dłoni, co ja, kiedy się denerwowała. Rozmawiałyśmy godzinami. O dzieciństwie w rodzinie zastępczej, o jej własnych dzieciach, o tym, jak przez całe życie czuła, że coś w niej jest "niedopowiedziane".
Nie miała żalu. Płakała, ale mówiła, że rozumie. Że jako matka wie, jak trudne są niektóre decyzje. Że żałuje, że nie zdążyła poznać naszej mamy. Ale że teraz mamy siebie.
Minął rok. Spotykamy się regularnie. Moje dzieci mówią do niej "ciociu", a ja patrzę na nie i myślę, że mama wreszcie może odpocząć - bo tajemnica, którą nosiła przez całe życie, nie musi już dłużej tkwić w zamkniętej szufladzie. A ja już nigdy nie spojrzę na nią jak wcześniej. Bo wiem, że jej milczenie było pełne bólu. I miłości, której nie pozwolono jej wtedy okazać.