Mąż wrócił ze szpitala po drobnej operacji. Czekałam na ten moment z ulgą - miał być tylko rutynowy zabieg, trzy dni obserwacji i koniec stresu. W domu czekała świeża pościel, rosół na kuchence, jego ulubione gazety.
Przyjechał taksówką, trochę blady, ale uśmiechnięty. Pomogłam mu zdjąć kurtkę, odłożyłam torbę z rzeczami. I wtedy powiedział zdanie, którego nie zapomnę nigdy: "Zakochałem się w pielęgniarce. Nie chcę wracać do dawnego życia."
Najpierw myślałam, że żartuje. To mógłby być głupi dowcip w jego stylu, bo zawsze potrafił obrócić nawet trudne sytuacje w żart. Ale jego oczy były poważne, a ton głosu spokojny. Nie było w nim wahania.
- Słyszysz, co mówisz? - spytałam. - Dopiero co wyszedłeś ze szpitala, ledwo stoisz na nogach, a opowiadasz takie rzeczy?
- Właśnie dlatego mówię - odparł. - Tam miałem czas myśleć. Widziałem, jak ktoś się mną opiekuje, jak patrzy na mnie bez pretensji, bez oczekiwań. Poczułem się… żywy.
Stałam w przedpokoju z jego kurtką w rękach i miałam wrażenie, że nagle to ja potrzebuję pomocy medycznej. Jak można zakochać się w trzy dni? W kimś, kto przychodzi, zmienia opatrunek, podaje tabletkę? A jednak on mówił to tak, jakby znalazł odpowiedź na wszystkie pytania, które odkładał latami.
Wieczór był jak w koszmarnym śnie. On siedział przy stole i opowiadał - że pielęgniarka miała na imię Ania, że rozmawiali o książkach, że "rozumiała go od razu". Ja próbowałam przełknąć rosół, który nagle smakował jak woda. Syn zadzwonił, żeby zapytać, jak się tata czuje. Odpowiedziałam: "Dobrze, już w domu". Nie dodałam, że tak naprawdę wcale go w tym domu już nie ma.
Następne dni były jeszcze trudniejsze. Nie od razu się wyprowadził, ale zachowywał się tak, jakby tu był tylko gościem. Spał na kanapie, wpatrywał się w telefon, uśmiechał się do wiadomości, które przychodziły późnym wieczorem. Zapytałam:
- To coś poważnego?
- Jeszcze nie wiem - odpowiedział. - Ale wiem, że chcę spróbować.
Słowo "spróbować" zabolało bardziej niż wszystko inne. Bo próbować to można nowej kawy albo fryzury, a nie miłości, kiedy ma się żonę i rodzinę.
Rodzina dowiedziała się szybko. Siostra przyszła z zakupami i zobaczyła, że śpi osobno. Matka zapytała wprost, czy się pokłóciliśmy. On nie zaprzeczył. "To mój wybór" - powiedział, jakby tłumaczył się z zakupu nowego samochodu, a nie ze złamania przysięgi.
Pielęgniarki w szpitalu zawsze kojarzyły mi się z ciepłem, troską, oddaniem. Nigdy nie pomyślałabym, że ta troska może stać się powodem końca mojego małżeństwa.
Zaczęłam pytać sama siebie: czy to ja byłam zbyt chłodna? Zbyt zmęczona? Może za bardzo skupiona na pracy, na domu, na dzieciach, a za mało na nim? A może to tylko wymówka - i on szukał pretekstu, żeby odejść, a ta kobieta pojawiła się w odpowiednim (dla niego) momencie?
Najgorsze były wieczory. Wracałam z pracy i czułam pustkę. On czasem jeszcze był w domu, ale już myślami gdzie indziej. Patrzył w ekran telefonu, pisał coś szybko, a kiedy wchodziłam, odkładał urządzenie. Mówił, że "to tylko wiadomości ze szpitala", że "zwykła przyjaźń". Ale w jego głosie nie było już miejsca dla mnie.
Pewnego dnia spakował część rzeczy. Bez awantury, bez krzyku. Po prostu wziął torbę i powiedział:
- Muszę zobaczyć, dokąd to mnie prowadzi.
- A mnie? - zapytałam. - Gdzie mnie to zostawia?
- Nie wiem - odpowiedział. - Ale jeśli zostałem tylko z obowiązku, to oboje bylibyśmy nieszczęśliwi.
Zostałam sama przy stole, z pustym talerzem i poczuciem, że świat się zatrzymał. Dzieci dowiedziały się później. Starszy syn był wściekły, córka płakała, a ja próbowałam trzymać się razem, choć w środku rozsypywałam się na kawałki.
Dziś minęło kilka miesięcy. On mieszka osobno. Oficjalnie "próbuje nowego życia". Ja - uczę się żyć w pustym domu. Niby niczego mi nie brakuje, ale brakuje wszystkiego naraz. Spotykamy się czasem - przy dzieciach, przy formalnościach. Rozmawia normalnie, nawet czasem się uśmiecha, jakby nic się nie stało. A ja wciąż słyszę w głowie tamte słowa: "Zakochałem się w pielęgniarce".
Czy to naprawdę miłość? Czy tylko zauroczenie człowieka, który bał się starzenia i złapał się pierwszej ręki, jaka podała mu kubek z wodą? Nie wiem. Ale wiem jedno - moje życie już nigdy nie wróci do dawnego kształtu.
I może to jest najtrudniejsze pytanie, które sobie zadaję: czy warto walczyć o człowieka, który znalazł swoje "nowe życie" na szpitalnym korytarzu, czy lepiej zamknąć za nim drzwi i nauczyć się żyć od nowa - sama?