Kocham swoje wnuki. Oddałabym za nie wszystko, ale coraz częściej czuję, że nie daję już rady. A jeszcze bardziej boli mnie to, że nikt nawet nie zapyta, czy mam czas, czy siłę, czy ochotę. Po prostu się zakłada, że jestem — i będę — zawsze dostępna.

Kiedy urodził się pierwszy wnuk, płakałam ze wzruszenia. Nie miałam wątpliwości, że będę pomagać. Zawsze powtarzałam: rodzina jest najważniejsza. Zaczęłam przychodzić do nich raz w tygodniu, potem dwa, potem już codziennie.

Niby nikt mnie nie zmuszał, ale wystarczyło spojrzenie synowej:
– Mamo, tylko dziś… Bo mamy zebranie w pracy.
Potem było:
– Jutro też, dobrze? I w sobotę. W niedzielę się jakoś odwdzięczymy.

Tylko że niedziela nigdy nie nadchodziła. Po jakimś czasie zaczęłam czuć się jak darmowa niania. Bez pytania, bez wdzięczności. Po prostu — ma być. Rano przyprowadzali dziecko, wychodzili, rzucali w biegu:
– Jesteś najlepsza!
I znikali na cały dzień.

Z początku nie chciałam robić problemu. Przecież to moje dziecko, moja rodzina. Ale ja też mam swoje życie. Chciałabym pójść do lekarza, do fryzjera, po prostu posiedzieć w ciszy z książką. Czasem mam bóle kręgosłupa, jestem zmęczona, ale nie wypada narzekać. Bo jak się odezwiesz, to od razu jesteś „ta niedobra babcia, która nie chce pomóc”.

Pewnego dnia powiedziałam dość.
– Kochani, nie mogę już tak codziennie. Potrzebuję trochę czasu dla siebie.
Synowa nawet nie spojrzała na mnie. Syn westchnął:
– Myślałem, że możemy na ciebie liczyć.

Liczyć. Jakby bycie babcią było kontraktem. Poczułam się winna. I zła. Bo przez lata stawiałam ich potrzeby nad swoimi. A teraz, kiedy raz powiedziałam „nie” — jestem problemem? Nie przestałam kochać moich wnuków. Ale przestałam pozwalać, żeby traktowano mnie jak opiekunkę bez prawa głosu. Pomagam, kiedy mogę. Ale nie kosztem siebie.

Każda babcia ma prawo do odpoczynku, do granic, do własnego życia. A Wy? Czy ktoś kiedyś zapytał Was, czy Wam to w ogóle pasuje?