Nigdy nie sądziłam, że coś takiego mnie spotka. Zawsze starałam się być wyrozumiała. Mówiłam sobie, że starsi ludzie czasem po prostu „mają swoje nawyki”. Że trzeba okazać cierpliwość. Ale ile razy można przymykać oczy, kiedy ktoś nieustannie przekracza granice?

Z Piotrem jesteśmy małżeństwem od pięciu lat. Mamy spokojne, zwyczajne życie - oboje pracujemy zdalnie, mamy dwupokojowe mieszkanie na obrzeżach miasta, bez luksusów, ale z dużym balkonem, który kocham. To mój azyl. Latem hoduję tam zioła i pelargonie, zimą rozstawiam lampki i świece, robiąc sobie namiastkę świąt w środku listopada.

Piotr jest dobrym człowiekiem, spokojnym i lojalnym. Ma tylko jeden problem. Nigdy nie nauczył się mówić „nie” swojej mamie.

Pani Irena - jego matka - jest wdową od ponad dziesięciu lat. Zawsze była typem osoby, która „wszystko wie lepiej”. Wychowywała Piotra sama i często to podkreśla. Nawet teraz, kiedy jest już na emeryturze i teoretycznie mogłaby wreszcie odpocząć, cały czas czuje potrzebę kontrolowania wszystkiego i wszystkich.

Kiedy dowiedziała się, że kupiliśmy mieszkanie, powiedziała z wyrzutem:
- A to ja się dowiaduję ostatnia? Nie pokazaliście nawet planu!

Nie prosiłam jej o opinię, ale zanim się obejrzałam, wysłała nam dziesięć linków do artykułów o „błędach w urządzaniu wnętrz”, a później przyjechała z wizytą i od progu powiedziała:
- Źle ustawiliście stół. Światło z okna będzie waliło ludziom prosto w oczy.

Wtedy jeszcze się uśmiechnęłam. Myślałam: Trudno. Tak już ma. Przetrzymam. Ale to nie był koniec.

Pani Irena bardzo szybko zaczęła traktować nasze mieszkanie jak własne. Bez pytania przychodziła z „niespodziewanymi” wizytami - czasem w poniedziałek rano, czasem w niedzielę wieczorem. Wchodziła, rozbierała się, stawiała torby na blacie i mówiła:
- Zrobiłam bigos. Tylko nie ten twój wegetariański, dziecko. Z mięsem, jak trzeba.

W lodówce zaczęły pojawiać się jej słoiki. W łazience - jej szlafrok i szczoteczka do zębów.

Najgorsze było to, że Piotr nie widział w tym nic złego.
- Przecież to moja mama - wzruszał ramionami. - Sama mówisz, że jest samotna. Niech się czuje u nas swobodnie.

Tak, mówiłam, że samotna. Ale nie mówiłam, że może zamienić nasze mieszkanie w swoją filię.

Punktem kulminacyjnym była sytuacja, której długo nie zapomnę.

Wracałam do domu po długim dniu pracy. Po drodze marzyłam o kąpieli, ciszy i książce. Gdy otworzyłam drzwi, poczułam zapach smażonej cebuli. W kuchni stała pani Irena, mieszając coś w garnku.

- O, jesteś. Zrobiłam pierogi. I przestawiłam ci książki z półki - dodała jakby od niechcenia. - Bo nie lubię, jak są tak nierówno.

Zaparło mi dech. Nikt mnie nie zapytał, nikt nie uprzedził, że dziś u mnie „gotuje się obiad i reorganizuje regał”. Spojrzałam na Piotra, który siedział w salonie z laptopem.
- Co ona tu robi? - zapytałam cicho.

- No przecież mówiłem… Miała klucze od czasu remontu, to przyszła.

Wtedy coś we mnie pękło. Spojrzałam na jego matkę i powiedziałam:
- Proszę się ubrać i wyjść. I zostawić klucze. To nie jest Pani dom.

- Jak ty się do mnie odzywasz?! - krzyknęła. - Ja się tu napracowałam, żeby coś wnieść do waszego życia, a ty mnie wyrzucasz?!

- Nie potrzebuję pani pomocy. Potrzebuję przestrzeni.

Pani Irena wybiegła, trzaskając drzwiami. Piotr milczał. Pierwszy raz w życiu widział mnie taką.

Wieczorem długo rozmawialiśmy. Zrozumiał, że jeśli coś się nie zmieni, to nasze małżeństwo długo nie przetrwa. Następnego dnia sam zadzwonił do matki i poprosił ją, żeby nie przychodziła bez zapowiedzi i oddała klucze. Była obrażona przez trzy tygodnie. Potem zadzwoniła.
- Dobrze, że sobie wszystko ustaliliście. Ja tylko chciałam pomóc.

Pomoc to jedno. Wchodzenie z butami w czyjeś życie - to zupełnie coś innego. Od tamtej pory mamy w końcu spokój. I ja znów mogę wyjść na balkon i poczuć, że to jest mój dom.