Zawsze byłam tą „ogarniętą” siostrą. Starszą. Rozsądną. Tą, która jako pierwsza zaczęła pracować, odkładała pieniądze, wynajęła mieszkanie, potem kupiła własne - nieduże, ale przytulne i moje. Marzyłam o przestrzeni tylko dla siebie. Takiej, gdzie wszystko ma swoje miejsce i nikt nie kręci się po kuchni, kiedy gotuję, nie zostawia skarpetek na kanapie i nie zapomina spuścić wody w toalecie.

Nie sądziłam, że to marzenie okaże się tak kruche.

Mój brat Kamil jest ode mnie młodszy o cztery lata. Zawsze był inny. Spontaniczny, głośny, trochę roztrzepany. Typ chłopaka, który rzucał szkoły, zmieniał dziewczyny, a po trzydziestce nadal nie bardzo wiedział, kim chce być. Ale był moim bratem. I mimo różnic - zawsze go lubiłam. Może czasem się śmiałam pod nosem z jego pomysłów, ale w gruncie rzeczy chciałam dla niego dobrze.

Wszystko zaczęło się od jednego telefonu.

- Ola, słuchaj… mam mały problem. Rozstałem się z Martą. Ona mnie wyrzuciła, a ja nie mam teraz gdzie mieszkać. Mogę się u ciebie zatrzymać? Tylko na kilka dni.

Zgodziłam się bez wahania. Było mi go żal. Słyszałam o ich awanturach. Pomyślałam: Jest dorosły, potrzebuje tylko chwili na ogarnięcie się, znajdzie coś, wynajmie pokój i tyle.

Przyjechał z jedną torbą. Wprowadził się do mojego salonu. Na początku był miły, grzeczny, pomagał w zakupach. Nawet posprzątał łazienkę, co wydało mi się cudem. Śmialiśmy się wieczorami, wspominaliśmy dzieciństwo. Poczułam, że może ta „chwila” nawet dobrze nam zrobi.

Ale z czasem torba zmieniła się w walizkę. Potem w dwie. Na fotelu pojawiły się jego bluzy. W łazience - elektryczna maszynka i dezodoranty. W kuchni - jego ulubione przyprawy i paczka chipsów, których nigdy nie kupuję.

Zaczęłam czuć, że mój dom przestaje być mój.

Po dwóch tygodniach zapytałam:
- I co z tym wynajmem, szukasz czegoś?

- Tak, tak… tylko wiesz, muszę jeszcze trochę odetchnąć po tym wszystkim z Martą. Za chwilę się za to wezmę.

Minął miesiąc. Potem drugi. Przestał robić zakupy. Rzadko sprzątał po sobie. Siedział całymi dniami przed komputerem - podobno „szukał pracy zdalnej”. Co wieczór zamawiał jedzenie z aplikacji. Nigdy nie zaproponował, że zapłaci rachunki, choć pralka chodziła codziennie, a prąd z jego laptopa, telewizora i wieczornych sesji gier wyraźnie dał o sobie znać w opłatach.

Gdy delikatnie poruszałam temat wyprowadzki, słyszałam:
- Daj spokój. Przecież mi nie przeszkadzasz.
Albo:
- Na razie i tak nie znajdę nic w tej cenie. A poza tym… tu jest miło.

Miło?

Dla niego może tak. Ale ja zaczęłam czuć się jak współlokatorka we własnym mieszkaniu. Nie mogłam już siąść na kanapie i czytać w ciszy - bo on właśnie oglądał serial. W kuchni stale coś kapało, syczało, zostawiało tłuste ślady. W łazience nie mogłam znaleźć swoich rzeczy, bo jego szczoteczka i żel do brody zajęły pół półki.

Pewnego wieczoru, gdy wróciłam z pracy po trudnym dniu i zastałam go na moim łóżku (bo „kanapa za miękka”), coś we mnie pękło.

- Kamil, porozmawiajmy.

- No?

- To nie działa. Minął prawie rok. To miał być tymczasowy układ. Ja nie czuję się już jak u siebie. Ty nie płacisz, nie szanujesz mojej przestrzeni. Musisz się wyprowadzić.

Spojrzał na mnie jak na obcą.

- Serio? Po wszystkim, co dla mnie zrobiłaś, teraz mnie wyrzucasz?

- Po wszystkim, co ja zrobiłam - tak. Bo jeśli teraz nie postawię granicy, to nigdy nie wyjdziesz stąd sam.

Obraził się. Spakował się po trzech dniach. Odszedł bez słowa. Przez kilka tygodni nie mieliśmy kontaktu. Potem napisał: „Znalazłem coś. Może się nie odzywałem, ale dzięki za wszystko.”

Nie odpowiedziałam od razu. Musiałam odzyskać siebie. W ciszy. W porządku. W moim własnym domu.