Miał na imię Jacek. Poznaliśmy się w liceum. On był o rok starszy, trochę zbuntowany, z gitarą na ramieniu i wiecznym niedopiętym guzikiem w koszuli. Ja – cicha, uporządkowana, zakochana po uszy. To była moja pierwsza miłość. I, jak wtedy sądziłam, jedyna.
Pisaliśmy do siebie liściki na lekcjach, uciekałam z domu, żeby spotkać się z nim wieczorem pod blokiem, marzyliśmy o wspólnej przyszłości. Ale życie – jak to życie – miało inne plany. Jacek dostał się na studia do innego miasta, ja nie.
Obiecywaliśmy sobie, że damy radę, że będziemy pisać, że “to tylko kilka lat”. Ale po kilku miesiącach przestał odpisywać. Potem napisał krótko, że “tak będzie lepiej”. Nie pytałam dlaczego. Po prostu płakałam i próbowałam zapomnieć.
Wyszłam za mąż. Za dobrego człowieka. Mieliśmy dzieci, mieszkanie, wakacje nad morzem i ciche niedziele z rosołem. Ale nigdy nie było tam tego ognia, co z Jackiem. Może dlatego czasem do niego wracałam – myślami. Gdy było mi źle, gdy czułam się przezroczysta, przypominałam sobie, że kiedyś ktoś patrzył na mnie tak, jakbym była całym światem.
Po śmierci męża ta myśl wracała częściej. Przeglądałam stare zdjęcia i zastanawiałam się, co dziś robi. Czy jeszcze gra na gitarze. Czy ma dzieci. Czy pamięta.
I wtedy – zupełnie przypadkiem – trafiłam na jego profil w internecie. Imię, nazwisko, miasto się zgadzały. Zdjęcie: starszy pan, trochę siwy, ale ten sam błysk w oku. Serce zabiło mi szybciej. Zanim zdążyłam się zastanowić, wysłałam wiadomość.
Odpisał po dwóch dniach. Krótko: “Myślałem, że to niemożliwe. Chcesz się spotkać?”
Spotkaliśmy się tydzień później, w kawiarni w centrum. Ubierałam się godzinę. Włosów już nie farbuję, ale w tamten dzień zrobiłam wyjątek. Wzięłam perfumy, które kiedyś nosiłam tylko na szczególne okazje.
Czekał przy stoliku. Wstał, uśmiechnął się, ucałował mnie w policzek. Pachniał wodą po goleniu i papierosami. Usiadłam.
Na początku była radość. Wspomnienia, śmiech, “a pamiętasz…?”. Ale potem coś się zmieniło.
Jacek dużo mówił. O sobie. O tym, jak nie wyszło mu małżeństwo. Jak jego dzieci “są rozczarowaniem”. Jak dzisiejszy świat jest głupi, jak wszyscy są naiwni, a on “przewidział wszystko wcześniej”. Patrzył na mnie z jakąś dziwną wyższością. Wtrącał uwagi o tym, że “dobrze się trzymam, jak na wiek”, że “pewnie teraz mam mnóstwo wolnego czasu”. Pytał, ile mam emerytury. Czy mam jeszcze mieszkanie po mężu.
A ja siedziałam i czułam, jak coś we mnie pęka.
To nie był ten chłopak, którego pamiętałam. I ja nie byłam już tą dziewczyną, która kiedyś czekała na list. On chciał mnie wrzucić w tamtą wersję mnie - uległą, cichą, zapatrzoną. Ale ja już nią nie byłam. Zbyt wiele w życiu przeszłam, zbyt wiele zrozumiałam.
W pewnym momencie powiedział:
- Wiesz, mógłbym czasem wpadać do ciebie na obiady. I tak chyba jesteś sama, nie?
Uśmiechnęłam się.
- Nie jestem sama. Mam siebie. I dopiero zaczynam się tym cieszyć.
Zapłaciłam za swoją kawę i wyszłam.
Wieczorem siedziałam w kuchni z książką. Zadzwoniła córka, jak co niedzielę. Opowiedziała o wnuczce, która nauczyła się jeździć na rowerze. I pomyślałam: jestem dokładnie tam, gdzie powinnam być.
Niektóre wspomnienia lepiej zostawić w przeszłości. Tam są piękne, niezmienione. Spotkanie po latach pokazało mi prawdę, która była bolesna, ale potrzebna: nie tęskniłam za Jackiem. Tęskniłam za sobą - taką, jaką wtedy byłam. A teraz mogę znów być sobą. Tylko że już na własnych zasadach.