Mam 66 lat i przez całe życie wierzyłam, że rodzina to najważniejsza rzecz na świecie. Nie chodziłam po świecie z wielkimi oczekiwaniami. Chciałam tylko być potrzebna, czuć się blisko moich dzieci i wnuków, mieć swoje miejsce w ich życiu.
Przez 30 lat mieszkałam w naszym rodzinnym mieszkaniu - dużym, jasnym, trzypokojowym. Z okien kuchni widać było stary dąb, który posadził mój mąż, kiedy jeszcze żył. W salonie stał kredens po mojej mamie, a w sypialni - ręcznie haftowana narzuta, którą uszyłam w czasie ciąży z córką. To był mój dom, moje miejsce na ziemi.
Ale dzieci rosły. Syn z żoną i dwójką dzieci mieszkali w dwupokojowym mieszkaniu na nowym osiedlu. Kredyt, raty, przedszkole, wszystko drogie. Córka była świeżo po rozwodzie, dzieliła mieszkanie z koleżanką, ciągle w biegu.
Pewnego dnia, przy niedzielnym obiedzie, syn zapytał półżartem:
- Mamo, a nie myślałaś o tym, żeby przeprowadzić się do czegoś mniejszego? Przecież masz tyle przestrzeni, a sama mieszkasz…
Poczułam wtedy lekkie ukłucie. Ale uśmiechnęłam się.
- A ty myślałeś, że można tak łatwo zostawić wszystko, co się zna?
- Nie, nie… oczywiście - speszył się. - Ale wiesz, gdybyś chciała, to mogłabyś nam pomóc. Choćby dołożyć się do większego mieszkania, dla dzieci byłoby cudownie…
Długo o tym myślałam. I podjęłam decyzję. Sprzedałam mieszkanie. Znalazłam mniejsze - dwa pokoje na obrzeżach miasta, bez windy, z widokiem na parking zamiast na dąb. Ale nowe, ciche, czyste.
Synowi i jego rodzinie przekazałam część pieniędzy. Dzięki temu mogli kupić większe mieszkanie. Córce pomogłam spłacić część zaległych zobowiązań. Byłam z siebie dumna. Uważałam, że zrobiłam coś mądrego. I że teraz, kiedy już im pomogłam, będziemy jeszcze bliżej. Że będą wpadać, że wnuki będą do mnie dzwonić, że może częściej wypijemy razem herbatę.
Pierwsze tygodnie po przeprowadzce były trudne. Nowi sąsiedzi nieprzyjaźni, klatka zimna i betonowa, kuchnia tak mała, że nie mogłam w niej ustawić stołu. Ale mówiłam sobie: warto było. Dla nich.
Tylko że… nikt nie przychodził. Córka dzwoniła coraz rzadziej. Syn odbierał telefon w pośpiechu. Wnuki miały swoje zajęcia, korepetycje, baseny, logopedów. Próbowałam zapraszać:
- Może wpadniecie w sobotę? Upiekę sernik.
- Mamo, teraz nie damy rady. Może za tydzień. Albo za dwa.
Z tygodnia na tydzień "za tydzień" zmieniało się w "może kiedyś".
Pewnego dnia syn przyjechał, żeby odebrać dokumenty, które przechowywałam dla niego. Stał w drzwiach, rozglądał się i rzucił:
- O rany, ale tu ciasno. Jak ty tu żyjesz?
Nie odpowiedziałam. Wypiłam z nim herbatę w ciszy. A potem usiadłam sama i po raz pierwszy naprawdę poczułam, że coś we mnie pękło. Nie chodziło o mieszkanie. Nie o widok, nie o metraż, nie o kuchnię bez stołu. Chodziło o to, że oddałam część siebie - kawałek swojego życia - w nadziei na bliskość. A dostałam obojętność.
Nie żałuję, że pomogłam. Gdyby dziś któreś z nich znów mnie poprosiło, pewnie zrobiłabym to samo. Ale żałuję, że tak długo wierzyłam, że miłość musi zawsze oznaczać poświęcenie. Że nie postawiłam granicy. Że nie powiedziałam: "pomogę wam, ale nie chcę być potem samotna".
Teraz próbuję ułożyć sobie wszystko na nowo. Chodzę na spacery, zapisałam się do lokalnego klubu seniora. Raz w tygodniu chodzę z sąsiadką na bingo. Czasem gotuję coś tylko dla siebie, zapalam świeczkę i siadam przy stole - jak dla gości. Bo przecież ja też jestem ważna.
Dzieci? Dzwonią. Rzadko. Ale już nie czekam z sernikiem i nie trzymam świeżego mleka w lodówce "na w razie czego". Zamieniłam przestrzeń na ciszę. Ale w tej ciszy zaczynam w końcu słyszeć własny głos. I on mówi: "teraz twoja kolej".