Zawsze mówiłam, że nie jestem pamiętliwa. Ale prawda jest taka, że potrafię milczeć latami, jeśli ktoś mnie zrani. A Helena - moja sąsiadka z mieszkania naprzeciwko - zraniła mnie bardzo. Choć dziś, po tylu latach, już sama nie jestem pewna, kto tak naprawdę zawinił.
Mieszkałyśmy drzwi w drzwi przez całe życie. Nasze dzieci wychowywały się razem, chodziły do tej samej szkoły, razem jeździliśmy na kolonie i spędzaliśmy święta w jednej klatce schodowej, z zapachem pieczonego makowca, który przeplatał się z jej sernikiem.
Czasem piłyśmy herbatę u mnie, czasem u niej. Potrafiłyśmy gadać godzinami. Gdy zachorowała moja mama, to właśnie Helena pomagała mi z zakupami, przynosiła bulion i mówiła: "Nie udawaj silnej, możesz się wypłakać".
A potem coś się zmieniło. To była błahostka - kłótnia o pranie, które przesunęła bez pytania. Ja powiedziałam coś nie tak, ona odpowiedziała dwa razy ostrzej. Napięcie rosło, aż pewnego dnia po prostu przestałyśmy mówić sobie "dzień dobry". I tak zostało.
Mijały lata. Dzieci dorosły, wyprowadziły się. Mężowie - obaj odeszli w odstępie kilku lat. Zostałyśmy same, na tym samym piętrze, drzwi w drzwi. Czasem mijałyśmy się na klatce schodowej - spojrzenie bokiem, ciche westchnienie. Nigdy nie przeszłam obok niej obojętnie, nawet jeśli udawałam, że jej nie widzę. W środku zawsze coś się zaciskało. Duma? Smutek? Żal? Sama nie wiem.
Widywałam ją coraz rzadziej. Wychodziła tylko do lekarza, czasem do sklepu. Chodziła wolniej, bardziej zgarbiona. Kiedyś miała energię i zadziorność w oczach - teraz coraz częściej siedziała za firanką, z zasłoniętym światłem.
Pewnego dnia, gdy wracałam z bazarku z torbą warzyw, usłyszałam stłumiony dźwięk. Jakby coś upadło. A potem… cisza. I coś jak szept. Cichy jęk, który prześlizgnął się pod drzwiami.
Serce zabiło mi szybciej. Stałam przed jej drzwiami jak zamrożona. Wszystko we mnie krzyczało: "Nie twoja sprawa", ale nogi same mnie poniosły. Zapukałam delikatnie.
- Pani Heleno?
Nic.
- To ja… sąsiadka. Wszystko w porządku?
Zza drzwi:
- Upadłam… nie mogę wstać…
Ręce zaczęły mi się trząść. Zadzwoniłam po sąsiada z parteru, razem wyważyliśmy zamek. Drzwi zaskrzypiały. A ona - leżała na zimnych kafelkach, z jednym pantoflem zsuniętym z nogi, w nocnej koszuli, z oczami pełnymi wstydu.
Weszłam ostrożnie. Uklękłam przy niej.
- Już dobrze. Pomogę pani. Jestem tu.
Podałam jej dłoń. Dotyk jej skóry był chropowaty, ale znajomy. Pomogłam się jej podnieść. W kuchni nalałam herbaty, tej samej, co zawsze - earl grey z cytryną, taką jaką lubiła. Przyniosłam koc i przykryłam jej nogi.
A ona spojrzała na mnie z łzami, które nie spływały - tylko stały nieruchomo w oczach.
- Myślałam, że już nigdy się nie odezwiesz - powiedziała.
Usiadłam cicho. Chciałam coś odpowiedzieć, ale w gardle miałam wielką, twardą kulę. Więc tylko kiwnęłam głową.
Nie było przeprosin. Żadna z nas nie powiedziała "przepraszam", ale między naszymi spojrzeniami krążyło coś więcej niż słowa. Tyle niewypowiedzianych żalów, ale też tęsknoty za tą drugą kobietą, która przez dwadzieścia lat żyła tuż obok - z takim samym lękiem, takim samym żalem, takim samym sercem.
Od tamtej soboty zaczęło się powoli. Jednego dnia przyniosłam jej rosół. Drugiego - ona wystawiła pod drzwi śliwkowe ciasto. Trzeciego usiadłyśmy razem w kuchni. Milczenie nie było już karą - było spokojem. Ulgą.
Dziś często myślę, ile czasu zmarnowałyśmy. Ile świąt, ile wspólnych popołudni mogłyśmy mieć. Ale zamiast tego wybrałyśmy milczenie.
A potem jedno zdarzenie - jedno ludzkie słowo: "Pomocy" - wystarczyło, żeby skruszyć dwadzieścia lat dumy.
Czasem nie trzeba wielkich gestów. Wystarczy jedno spojrzenie. Jedna szklanka herbaty. Jedna chwila, kiedy przypominasz sobie, że ta druga osoba - to też człowiek. Taki sam jak ty.
I wtedy wszystko się zmienia.