Przyjaźniłyśmy się z Anką przez prawie dwadzieścia lat. Poznałyśmy się w pracy, kiedy byłyśmy po czterdziestce. Obie świeżo po rozwodach, z dorastającymi dziećmi, na nowo układające sobie życie. Wtedy to była znajomość z biurka obok, potem kawa po pracy, a potem - długie wieczory z herbatą i rozmowami o wszystkim.

Anka była osobą ekspresyjną, emocjonalną, często zagubioną. Miała w sobie coś z dziecka - z jednej strony potrzebowała rady, z drugiej nie potrafiła jej słuchać. A ja… byłam tą spokojną. Tą, która słucha. Tą, do której się dzwoni, gdy wali się świat.

Zawsze odbierałam telefon. Zawsze miałam czas, nawet jeśli akurat gotowałam obiad albo wracałam z pracy. Anka opowiadała o kłótniach z synem, o kolejnych miłosnych zawodach, o tym, że znowu się pokłóciła z mamą, że szefowa się uwzięła. Przychodziła, wypłakiwała się, zostawiała swoje emocje - a potem wracała do siebie.

Ja nie mówiłam za dużo o sobie. Tak jakoś się ułożyło, że byłam bardziej słuchaczką niż rozmówczynią. Ale wtedy to mi nie przeszkadzało. Czułam się potrzebna, a poza tym - ceniłam sobie jej obecność, mimo wszystko. Lubiłam mieć kogoś, kto "jest".

Aż przyszła zima, która wszystko zmieniła. Najpierw zachorowała moja starsza siostra. Potem dowiedziałam się, że mam problemy z sercem - trzeba będzie iść do szpitala. Byłam zmęczona, samotna, przytłoczona. Po raz pierwszy w życiu miałam ochotę zadzwonić do kogoś nie po to, by wysłuchać, ale by sama powiedzieć, że nie daję rady.

Zadzwoniłam do Anki. Odebrała, była zajęta, słyszałam w tle jakiś telewizor, dziecięcy śmiech. Zaczęłam cicho mówić, że coś się dzieje, że nie śpię po nocach, że jest mi trudno.

- Wiesz co - przerwała mi po chwili - ja naprawdę nie mam teraz siły na cudze problemy. Mam wystarczająco swoich. Może pogadamy innym razem?

Zaniemówiłam. Nie potrafiłam nawet odpowiedzieć. Wydusiłam tylko: "Dobrze, rozumiem" i się rozłączyłam. Siedziałam wtedy na kanapie z telefonem w dłoni i czułam, jak w jednej sekundzie wszystko się rozpadło. To był moment, w którym naprawdę potrzebowałam drugiego człowieka - i nie było nikogo. A właściwie był ktoś, tylko że mnie nie chciał wysłuchać.

Przez kilka dni czułam się pusta. Jakby ktoś wyjął ze mnie powietrze. Nie płakałam — nie miałam siły. Siedziałam na fotelu przy oknie i patrzyłam, jak wiatr porusza firanką, jak ludzie gdzieś idą, niosą siatki, dzieci, życie. A ja siedzę w tej ciszy, z telefonem, który milczy.

Nie miałam apetytu. Wstawiałam czajnik, a potem zapominałam, po co. Parzyłam herbatę, ale zostawiałam ją, bo stygła, zanim sięgnęłam po kubek. Próbowałam włączyć telewizor, ale dźwięk mnie drażnił. Przebierałam się w coś wygodniejszego i po chwili znowu zakładałam sweter, bo było mi zimno — choć w mieszkaniu wcale nie było chłodno. To nie było zimno fizyczne. To było takie zimno od środka.

W głowie kręciły się zdania, których nie powiedziałam. Że przecież nigdy niczego nie wymagałam. Że byłam. Że słuchałam. Że nie oczekiwałam wdzięczności, tylko jednej chwili, kiedy ja też mogę powiedzieć: "nie radzę sobie". Ale nie zdążyłam.

Zaczęłam analizować każde nasze spotkanie, każdą rozmowę z Anką. I nagle wszystko zobaczyłam inaczej. Zrozumiałam, że to zawsze ja dostosowywałam się do jej nastroju. Kiedy była rozżalona — słuchałam. Kiedy była wściekła — uspokajałam. Kiedy miała dobre wiadomości — cieszyłam się razem z nią. Ale kiedy ja miałam coś ważnego, bolesnego — zawsze był jakiś temat pilniejszy. Jej temat.

Ta świadomość bolała.
Nie dlatego, że straciłam przyjaciółkę. Ale dlatego, że zrozumiałam, że jej tak naprawdę nigdy nie miałam.

Byłam jej lustrem, w którym mogła się przeglądać. Głosem, który jej przytakiwał. Ręką, która sięgała po telefon, kiedy nikt inny nie miał czasu. Ale nigdy nie byłam osobą, do której się wracało z pytaniem: "A jak ty się czujesz?".

Na czwarty dzień poszłam do sklepu. Zwykła Biedronka. Stanęłam przy półce z pieczywem i nagle poczułam, jak robi mi się słabo. Nie fizycznie — emocjonalnie. Obok mnie stała jakaś kobieta i rozmawiała z kimś przez telefon:
— No wiesz, Asia ma kryzys, muszę do niej podjechać…

Poczułam ukłucie zazdrości. Nie o to, że ktoś jedzie do Asi. Tylko o to, że ktoś w ogóle wie, że Asia ma kryzys. Że jest osoba, która zareagowała. I wtedy zrozumiałam, jak bardzo byłam sama.

Wróciłam do domu i włączyłam stary czajnik. Tym razem nie zapomniałam o nim. Podeszłam do okna z herbatą w dłoniach i powiedziałam sama do siebie:
— Już wystarczy.

Tego samego wieczoru zadzwoniłam do koleżanki z klubu czytelniczego. Nic wielkiego — po prostu zapytałam, czy ma ochotę spotkać się na kawę. Była zdziwiona, ale się zgodziła. Spotkałyśmy się w małej kawiarni, gdzie grała cicho muzyka i pachniało cynamonem.

Nie opowiadałam wszystkiego. Ale powiedziałam tyle, ile mogłam. O tym, że jest mi ciężko. Że coś się we mnie popsuło. I że potrzebuję to z kimś wypowiedzieć. Słuchała. Nie dawała rad. Nie oceniała. Po prostu patrzyła na mnie z uwagą. A kiedy skończyłam mówić, po prostu powiedziała:
— To musiało być bardzo trudne.

Nie uwierzycie, ale te słowa były dla mnie jak plaster. Nie “powinnaś", nie “musiałaś", nie “no ale spójrz na to inaczej". Tylko: “to musiało być trudne". Jakby ktoś wreszcie uznał, że moje emocje mają prawo istnieć. Od tamtej pory nie odezwałam się już do Anki. Ona też nie. I chyba już nie muszę. Nie chcę rozmawiać z kimś, kto uważa, że ja mam być zawsze dostępna, a on — nigdy.

Zaczęłam doceniać te drobne, ciche relacje. Sąsiadkę, która przyniosła słoik kompotu. Panią z kiosku, która zauważyła, że dawno mnie nie było. I nawet moją wnuczkę, która ostatnio zapytała:
— Babciu, a czy ty też się czasem smucisz?

Tak, smucę się. Ale już się tego nie wstydzę. Bo wiem, że nie jestem tylko ramieniem do wypłakania. Mam swoje serce, które też czasem pęka. I mam prawo, żeby ktoś je zobaczył. Dziś już nie szukam wielkich przyjaciół. Szukam prawdziwych ludzi. I uczę się, że czasem jedna cicha obecność znaczy więcej niż tysiąc słów.